Najpierw śmiejemy się z siebie, z tego, co jest w nas - mówi Dariusz Basiński z Mumio.
Wojciech Czywczyński OFMCap: Czy uważasz, że Pan Bóg ma poczucie humoru?
Dariusz Basiński, Mumio: Pan Bóg ma wszystko, co dobre, a więc i poczucie humoru. Rzeczywistość Boga jest tak bliska, a jednocześnie niepojęta, że trudno wyobrazić Go sobie, jak się śmieje. Łatwiej przychodzi mi to z postacią Jezusa. W ewangeliach można wydobyć poczucie humoru z konkretnych wydarzeń. John Eldredge w książce "Piękny banita" prezentuje ciekawe spojrzenie na wiele sytuacji biblijnych, które - przy dozie dobrej woli i założeniu innego spojrzenia - pokazują Chrystusa pełnego poczucia humoru.
Kiedy tworzysz nowy spektakl i chcesz, żeby był zabawny, bierzesz pod uwagę, czy użyty w nim humor kogoś nie urazi?
To charakterystyczne dla całego zespołu Mumio. Komizm jest jednym z naszych ulubionych obszarów w sztuce, ale może być szkodliwy, kiedy zostaje ukierunkowany na budowanie siebie, a niszczenie innych.
Nie jesteśmy i nie byliśmy nigdy kabaretem, chociaż na początku w takich składankach występowaliśmy. Nie było dla nas wtedy innej przestrzeni dotarcia do widza. Kabaret dzisiaj zwykle bazuje na publicystyce i nawiązywaniu do konkretnych osób czy bieżących sytuacji. Nas to nigdy nie interesowało, parodia, polityka to dla nas bardzo odległa, obca rzeczywistość. Powstaliśmy jako Teatr Epty-a, a nasz pierwszy spektakl nosił tytuł "Kabaret Mumio". Zostaliśmy też zaproszeni na PAKĘ, ale nie wiedzieliśmy, co to za impreza, bo nie śledziliśmy świata kabaretowego. Właściwie omijaliśmy zjawisko zwane kabaretem, dlatego że poza Kabaretem Starszych Panów czy działaniami kabaretu Potem, kojarzyliśmy go z satyrą.
Poza tym tematy, którymi żywi się dzisiaj kabaret są publicystyczne czy polityczne, więc efemeryczne, krótkotrwałe: pół roku po programie już nikt nie pamięta, o co w tym chodziło. Przed Mumio w Teatrze GuGalander graliśmy spektakle dramatyczne: Buchnera, Szekspira, Eurypidesa, a także Gombrowicza, który - dzisiaj często odsądzony od czci i wiary - miał jednak niezwykłe oko i ucho, znakomite wyczucie komizmu głębokiego, który jest immanentnie związany z człowiekiem i bardzo uniwersalny.
Tutaj dochodzimy do zagadnienia: z czego się śmiać? W życiu trudno mi znaleźć dystans do samego siebie. Pamiętam jedną z pierwszych spowiedzi krótko po moim powrocie do Kościoła. Kiedy z wielkim przejęciem wyznawałem swoje winy, nasz ówczesny mumiowy spowiednik zaczynał się śmiać i mówił: "Zobacz, jaki ty w tym wszystkim jesteś poważny, ile jest w tobie lęku. Śmiej się z siebie, zobacz swoją biedę, nieporadność. Takim kocha cię Bóg. Dziwisz się, że grzeszysz, a powinno być odwrotnie: powinieneś dziwić się, że nie grzeszysz. Bo tylko Jego mocą możesz nie upadać. Zakładasz, że jesteś w stanie pełnić uczynki życia wiecznego o własnych siłach". Pokazywał mi herezję pelagianizmu.
Czy zastosowałeś się do tej rady?
Nie do końca - ze względu na moralizm, straszny moralizm, który przenikał do mnie od dzieciństwa. Główne prawdy wiary (skądinąd to tylko lokalna tradycja XIX-wiecznego Kościoła w Polsce, nigdy nie potwierdzona Magisterium Kościoła), a zwłaszcza: "Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze", w których wzrastałem, spowodowały, że zwyczajnie bałem się Boga.
A przecież bojaźń Boża to miłość i czujność, żeby nigdy nie odwrócić się od Boga. Nie podyktowana lękiem przed Nim. Kiedyś tłumaczyłem dzieciom trochę wystraszonym po lekcjach religii (vide ciągle obecne w nauczaniu straszenie Bogiem), że z tą bojaźnią Bożą to tak, jak z miłością do ich ukochanej prababci. Przecież do głowy by im nie przyszło zrobić jej świadomie krzywdę nie z powodu lęku, tylko z miłości i szacunku.
Wizja groźnego Boga, który czeka na nasze potknięcia, by nam dołożyć, na którego miłość trzeba zasłużyć, ciągle pokutuje dzisiaj w Kościele. Koszmar lękowego podejścia do Boga, świata i siebie. Tak jakby nie było odpuszczenia grzechów, Zmartwychwstania Chrystusa, Jego nie z tej ziemi miłości do grzeszników, słabych. "Nie lękajcie się" mówił także Jan Paweł II. Przecież znajdujemy to w wielu miejscach Biblii. Do zgromadzonych w Wieczerniku wylęknionych Apostołów przychodzi Zmartwychwstały Chrystus i nie robi im wyrzutów: "Ty, Jan, wystąp. Jesteś w porządku, reszta ma karę. Wy zdradziliście mnie pod krzyżem, odejdźcie". Tylko mówi tak, jak i do nas dzisiaj: "Pokój wam". To słowo jest esencjonalne. Ale ono nie wystarczyło Apostołom, potem musiał jeszcze przyjść Duch Święty, który ich głęboko przekonywał o miłości Chrystusa do niewiernego.
Jezus przychodzi do grzesznika: mafiosa Zacheusza, kamienowanej prostytutki, mordercy na krzyżu obok, ale także do zatwardziałych, przekonanych o swojej lepszości faryzeuszy i uczonych w Piśmie, którymi próbował potrząsać na różne sposoby, żeby mieli odwagę uderzyć się w piersi.
Czy można dobrze żartować, nie mając pokoju wewnętrznego?
Pewnego dnia, gdy obudziłem się z poczuciem winy, z lękiem - i nic mi nie pomagało, nawet modlitwa Jezusowa - nagle przypomniałem sobie moje dopiero co przeżyte ze wspólnotą urodziny. Taki moment radości, śmiechu, jedności ma moc odgonić demona lęku i strachu. Obserwujemy to po spektaklach, kiedy przychodzą do nas widzowie i mówią: "Słuchajcie, to jest odtrutka po trudnym tygodniu. Dziękujemy, bo odkryliśmy inną perspektywę".
W Mumio najpierw śmiejemy się z siebie, z tego, co jest w nas. Śmianie się z drugiego, zabawa czyimś kosztem jest potworna, wręcz demoniczna. Z tego powodu nie akceptuję komizmu często proponowanego w mediach. Omijam go szerokim łukiem. Swoją drogą, nie muszę się wysilać, bo on mnie po prostu nie śmieszy.
Nie lubię też słuchać dowcipów, rzadko mnie śmieszą, a po to, żeby opowiadającemu nie zrobić przykrości, nie umiem udawać, że się śmieję.
Z czego się śmiać?
Najlepiej z siebie samych oraz z absurdu - komiczne jest to, co nie przystaje do naszych oczekiwań, nieprzystawalność. Jest wiele poziomów takiego komizmu. Zresztą w ogóle cenny, nie tylko w sensie komicznym, jest nieoczekiwalizm - to termin, który lubię stosować do np. oglądu sztuki. Lubię, gdy mnie coś zaskakuje w muzyce czy filmie. Fenomenologiczne zdziwienie. Oczywiście nie chodzi mi tu o tanie szokowanie, tak mocno panoszące się dzisiaj w tzw. "sztuce".
Czy umiesz żartować, prezentować dobry humor, gdy jest Ci akurat zupełnie nie do śmiechu? Jako aktor jesteś chyba narażony na takie chwile. Jak sobie z tym radzisz?
Na scenie jest to łatwiejsze niż w życiu. W życiu, gdy jest mi źle, nie potrafię się śmiać i żartować. Po prostu nie umiem. Na scenie pojawia się jednak mobilizacja, a ja jestem zawodowcem - nie znaczy to, że gram perfekcyjnie, ale mam duże doświadczenie - zagrałem już wiele spektakli i znam tę materię. Ponadto, choć często zdawkowo, to jednak modlimy się przed wyjściem na scenę. A na scenie często odbywa się walka, szczególnie w trakcie improwizacji, gdy nagle nie widać wyjścia z jakiegoś strumienia świadomości. Zdarza się też trudny dzień i przeszkadza coś bardzo przyziemnego... Czasami w takich chwilach partytura nie jest specjalnie błyskotliwie zagrana. Bywa też i cudowne doświadczenie lekkości, kiedy człowiek wchodzi w improwizację i czuje, że ona go niesie i może surfować - to jest super!
Mumio stać na to, żeby zaprezentować coś, czego w Polsce jeszcze nie było. Nie boicie się nowatorstwa. Czy czujesz presję, że musisz stanąć na wysokości zadania, kiedy tworzysz nowe spektakle?
Mumio, mam nadzieję, ciągle jest bezkompromisowe. Nigdy nie myśleliśmy "widzem", tzn. nie wymyślaliśmy spektakli pod gust wyimaginowanego widza. Robimy po prostu to, co nas cieszy i daje spełnienie. Tutaj wszystkich widzów przepraszam - gramy dla Was, ale szczerzy możemy być tylko wtedy, kiedy robimy swoje. Tak samo jest z budowaniem postaci: szukamy jej w sobie. Chodzi o wejście w postać, granie ze środka. Wtedy właśnie znajdują się widzowie, którzy to widzą i doceniają, że nie są oszukiwani.
Poczucie humoru było Twoją domeną od zawsze?
W dzieciństwie mama mi powtarzała, że nie mam poczucia humoru, czyli dystansu do siebie. Ale mi się wydawało, że poczucie humoru mam - z kolegami robiliśmy różne żarty. Mama miała jednak rację. Nie zawsze umiem śmiać się z siebie. Ciągle nazbyt serio siebie traktuję. Ego, ego...
Bardzo lubię natomiast "wkręcać" innych, co prawda uważam, żeby ich potem "wykręcić" i nie zostawić w błędzie. A jednak czasem orientuję się, że sprawiłem komuś przykrość. Pewnego razu udało nam się zupełnie "wkręcić" panią z radia, która po spektaklu w dużym teatrze, na którym był komplet, jakieś sześćset osób, zapytała, z czego my tak naprawdę żyjemy. Stwierdziliśmy, że to wymaga specjalnej odpowiedzi. Jacek powiedział, że on na co dzień rzeźbi w maśle i ostatnio wyrzeźbił hak holowniczy. Ona wzięła to na poważnie.
Wtedy ja powiedziałem, że kolekcjonuję okrzyki sportowe, z których najcenniejsze należą do ciężarowców, a potem wymieniam się nimi albo drogo je sprzedaję. Pani również to wzięła na poważnie. Byliśmy przerażeni, bo nie chcieliśmy zrobić jej krzywdy. Poczekaliśmy więc na moment, kiedy na jej twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech. Wtedy powiedzieliśmy: "No, widzimy, że pani rozumie ten żart". Jakoś wybrnęliśmy z tej sytuacji, ale to jest niebezpieczne. Z "wkrętami" trzeba uważać. Aczkolwiek mam nadzieję, że czasami Pan Bóg może posłużyć się nami i naszymi żartami, żeby wyrwać kogoś z pewnej skostniałej rzeczywistości.
Jaka jest Twoja recepta na poprawę złego humoru?
Może to banalne, ale słuchać kerygmatu, nadstawia ucha na słowo: "Słuchaj Izraelu, Bóg jest jedyny. Jest Twoim Zbawcą". W końcu o to chodzi. Wszystko inne może jest fajne, ale życia nie da. A kerygmat daje życie. Świadomość, że Chrystus bezwarunkowo kocha grzesznika i idzie do Zacheusza, a także do mnie jako kogoś ostatniego - to naprawdę zmienia całe życie!
Dariusz Basiński - aktor, współtwórca najpierw Teatru GuGalander, a potem Teatru Epty-a. Obecnie działa w grupie teatralnej Mumio razem z żoną Jadwigą Basińską oraz Jackiem Borusińskim. Należy do Neokatechumenatu.
Tekst pochodzi z "Głosu Ojca Pio" [nr 112/4/2018].
Skomentuj artykuł