Spowiedź to pokazywanie Panu Jezusowi, że w tym miejscu mnie boli, i jeszcze troszkę w tamtym, po to żeby On te bolesne miejsca ucałował i żeby przestało boleć.
Z Wojciechem Ziółkiem SJ rozmawia Roman Bielecki OP
Roman Bielecki OP: Dlaczego tak często rozmawiamy o spowiedzi? To dowód żywotności tego sakramentu czy raczej naszej bezradności w jego przeżywaniu?
Wojciech Ziółek SJ: Chyba jedno i drugie. Większość z nas czuje, że przez ten sakrament można zrobić wiele dobrego, a jednocześnie bardzo wiele złego. Każdy ma w tym zakresie sporo doświadczeń, od takich, kiedy wydawało nam się, że złapaliśmy Pana Boga za nogi, po takie, w których nie wiedzieliśmy, jak się zachować - krzyczeć czy płakać.
Sam pamiętam, jak w drugiej klasie liceum poszedłem do spowiedzi do jednego z kościołów w moim rodzinnym Radomiu. Powiedzieli mi na oazie, że dobrze mieć w życiu stałego spowiednika, i to najlepiej zakonnika. No to poszedłem. To była taka spowiedź na dzwonek. Zadzwoniłem po księdza i czekałem. I do dziś nie wiem czy temu księdzu w obiedzie przeszkodziłem, czy w czytaniu gazety, czy w poobiedniej drzemce, bo kiedy przyszedł, to był bardzo wkurzony i strasznie na mnie krzyczał. Strasznie i długo. Przez następne dwadzieścia dwa lata nawet nie wszedłem do tego kościoła. A kiedy sam chciałem wstąpić do zakonu, to nie wiedziałem konkretnie do którego, ale wiedziałem, że na pewno nie do tego, w którym był tamten zakonnik.
Udało się ojcu przełamać tamtą zadrę?
Tak. W dwudziestą rocznicę mojego życia zakonnego. Pomyślałem sobie: Ziółek, ty już jesteś dorosły facet i czas najwyższy zmierzyć się z demonami przeszłości. I poszedłem się wyspowiadać do tamtego kościoła. Trafiłem do młodego księdza, który mnie bardzo dobrze potraktował i powiedział parę dobrych rzeczy. Tak to się zakończyło. Nie wszyscy jednak zostają zakonnikami, nie wszyscy mają tyle odwagi, żeby się ponownie zmierzyć z konfesjonałem, i już więcej do spowiedzi nie przychodzą. I to jest rzeczywiście bezradność.
Kiedyś jeden z moich współbraci nazwał spowiedzi przedświąteczne "masówką pokutną". Spotkało się to z ostrą reakcją jednego z biskupów, który zwrócił uwagę, że nie można tak mówić. Jak ojciec postrzega takie okazyjne spowiedzi? Należy to zjawisko zwalczać czy reformować?
Jezuicka pokora nie pozwala mi pouczać dominikanów, ale gdyby tak powiedział któryś z moich współbraci, to bym go zapytał: A kim ty, chłopie, jesteś, że tak z góry ludzi osądzasz? Skąd wiesz, co się w nich dzieje?
Lubię przedświąteczne spowiedzi. A byłem i proboszczem, i duszpasterzem akademickim, więc wiem, co mówię. Spowiadam wtedy, ile mogę, i czuję się jak w świątyni jerozolimskiej w święto Paschy. Tu przynoszą baranki na ofiarę, tam tłum ludzi napiera, a tu jakieś gołąbki sprzedają, cyrk, gwar i ścisk. Bardzo lubię spowiedzi w Wielką Sobotę, gdy z jednej strony ludzie przychodzą z koszyczkami do święcenia, a z drugiej stoją w gigantycznych kolejkach do konfesjonału. Spowiedź to jest rzeczywistość bosko-ludzka. Człowiek przynosi całą swoją biedę razem z tą kiełbasą do poświęcenia. Przychodzi, staje w kolejce, czeka, kruszeje albo i nie, różnie bywa, ale tylko Pan Bóg ma wgląd w jego serce. Coś mu jednak każe w tej kolejce stanąć i grzechy wyznać. A poza tym, nie bądźmy hipokrytami. Czy jako zakonnicy, jako księża zawsze wyznajemy swoje grzechy bez pośpiechu, elegancko i wzorcowo?
W sąsiedztwie jednego z naszych klasztorów znajduje się galeria handlowa. Najpierw jest Empik, Carrefour, zakupy na całego, a potem kolejny punkt na liście: konfesjonał. I jeszcze basen. Gdzie tu powaga sakramentu?
Właśnie w samym środku. Dzięki temu objawia się Bóg żywy. Przez niedoskonałych ludzi i niedoskonałe obrzędy. A jak to wygląda w Środę Popielcową, przy posypaniu głów popiołem? Wtedy wszyscy jesteśmy równi. I panie w koafiurach, co jedynie lekko uchylają berecik lub kapelusik, i łysiejący panowie, i chłopaki z dredami, i dziewczyny całe w żelach i lakierach, i przemęczeni ludzie w średnim wieku z coraz głębszymi zmarszczkami na czole, i małe dzieci z ciekawością przyglądające się temu, co robią starsi. Wszyscy pochylają głowę, bo taką mają potrzebę. Nieważne czy duchową, czy psychologiczną, nie analizujmy tego drobiazgowo. Jakaś jest. Wszyscy przychodzą do Pana Boga.
Długa kolejka do spowiedzi ma to do siebie, że najczęściej nie ma czasu, żeby z kimś dłużej porozmawiać. Co wtedy?
I jest, i nie ma. Zawsze staram się pytać: A tak ogólnie, to co u pana słychać? Albo: Jak się pani żyje? Jeśli komuś coś leży na wątrobie, to powie, jeśli nie chce, to nie. Doświadczenie podpowiada, że jeśli w kimś jest jakiś ból, to go wypowie. A bywa też, że nie jest jeszcze na to gotowy.
Pamiętam jedną ze swoich spowiedzi, kiedy wylałem wszystkie swoje brudy, co nie było takie łatwe, i usłyszałem od księdza: Dobrze. I tyle. Po czym mnie rozgrzeszył.
No i co, była to spowiedź ważna dla ojca?
Była. Tyle, że gdy odchodziłem od konfesjonału, czułem się zlekceważony, bo przyszedłem z nastawieniem wypowiedzenia czegoś ważnego, a ksiądz nic. Jak to jest z tym pouczeniem?
Nie wiem, czy zawsze powinniśmy dawać naukę. Popatrzmy na Pana Jezusa. Co mówi Ewangelia: Zostali tylko Jezus i niewiasta. "Nikt cię nie potępił?" - zapytał Pan Jezus. "Nikt, Panie" - odpowiedziała kobieta przyłapana na cudzołóstwie. "No to teraz posłuchaj, moja droga, bo chciałem ci powiedzieć kilka rzeczy. Po pierwsze, staraj się zawsze zachowywać przyzwoicie, pod drugie, unikaj okazji do zła, po trzecie, zachowuj posty…". Proszę Ojca, nic takiego nie było! Jezus nie powiedział tej kobiecie żadnej nauki.
Raz mówił, a raz nie mówił, bo pouczenia to nie są gotowe schematy. Nieraz potrzeba parę słów, a nieraz tylko rozgrzeszenia. Ważne, żebyśmy się zachowywali w konfesjonale jak ludzie. W taki sposób najlepiej naśladujemy Pana Jezusa.
A po co nam w ogóle ta spowiedź? Po co iść do jakiegoś faceta i jeszcze mu wyznawać grzechy?
To jest w gruncie rzeczy pytanie o to, dlaczego sam sobie nie powiem, że jestem fajny albo że bardzo się kocham. Każdy przecież potrzebuje takiego wyznania, a jednak nijak nie jesteśmy w tym względzie samowystarczalni. Żeby zadziałało, musimy usłyszeć je od kogoś innego, bo życie to relacja. W spowiedzi chodzi o to samo. Wyznać komuś swoją podłość i głupotę i usłyszeć od niego, że jest mi przebaczona.
Ktoś może powiedzieć, że jemu wystarcza takie wyznanie na początku mszy świętej. Przecież tam też jest spowiedź.
W ostatecznym rozrachunku tylko Pan Bóg wie, czy ten, kto nie chodzi do spowiedzi, wyznał swoje grzechy, czy nie wyznał. Myślę jednak, że spowiedź po cichu, na ucho, to jest wielka mądrość Kościoła. Bo to jest dowód na to, że Kościół bierze serio Wcielenie. Jesteśmy ludźmi, to znaczy nie tylko ulotnym duchem, ale także ciałem. Potrzebujemy kogoś drugiego, kto nam powie - masz przebaczone. Słyszysz? Naprawdę.
Mówimy, że w spowiedzi chodzi o grzech.
Nie zgadzam się z tym. W spowiedzi nie chodzi o grzech, tylko o wyznanie. I to podwójne - wyznanie grzechów i wyznanie miłości. I to wyznanie jest przedmiotem spowiedzi. Ja wyznaję Panu Jezusowi miłość, a On wyznaje ją mnie.
To po co to wymienianie grzechów?
Po to, żeby to obustronne wyznanie miłości nie było tylko górnolotnym ćwierkaniem bez odniesienia do życia, żeby było oparte na twardych życiowych realiach. I żebym tu nie został oskarżony o szerzenie rewolucyjnych haseł, to sięgnijmy do Pisma Świętego, gdzie mamy opisaną spowiedź Piotra, którego Pan Jezus, po zmartwychwstaniu, ale też po wydarzeniach Wielkiego Piątku, pyta: "Czy Mnie kochasz? Czy nadal? Czy wciąż?". Nie pyta o żal, nie pyta, "czy już nigdy nie będziesz Mnie zdradzał" itd. Jezus nie zamazuje tego, co złe, nie udaje, że się nic nie stało, ale pyta tylko o miłość: Jesteś gotowy wyznać Mi miłość po tym wszystkim?
To w takim razie mamy nie wypowiadać grzechów, skoro Pan Jezus i tak o nich wie?
Nie. Właśnie dlatego mamy to robić. Wypowiadać jeden po drugim. Ważne, żeby nie zapominać, po co to robimy.
Jaki był koniec rozmowy Piotra z Jezusem? Piotr powiedział: "Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham". Czyli, Ty wiesz o tym, ile złych i głupich rzeczy zrobiłem, wiesz, że ja zdaję sobie z tego sprawę. Ale Cię kocham. I to jest spowiedź - wyznanie miłości. Ale i w drugą stronę: Pan Bóg mówi mi, że pomimo mojego upaprania w szambie, wciąż mnie kocha tak samo.
Tyle, że podczas spowiedzi zazwyczaj nie potrafimy przejść do tego drugiego członu zdania. Raczej zamartwiamy się, czy na pewno wszystko wyznaliśmy.
Porównam spowiedź i wyznanie grzechów do obrazu z dzieciństwa. Kiedy byliśmy mali, chodziliśmy z kolegami z podwórka w jakieś dziwne miejsca, krzaki nad rzeką czy na place budowy. Wracaliśmy do domu zasmarkani, zapłakani, niosąc na ciele rany cięte, kłute i szarpane. Mama wtedy pytała: "Co się stało?". Coś tam opowiadaliśmy i mówiliśmy, że boli. Ona się pochylała i pytała, gdzie boli. Wskazywaliśmy te miejsca i wtedy mama mówiła: "To daj, pocałuję i przestanie". I co? Całowała i przestawało. I nie tylko przestawało, ale było tak fajnie, że pokazywaliśmy inne miejsca i dodawaliśmy, że jeszcze tu mnie trochę boli i jeszcze tam.
Spowiedź to takie zasmarkane mówienie i pokazywanie Panu Jezusowi, że w tym miejscu mnie boli, i jeszcze troszkę w tamtym, po to, żeby On te bolesne miejsca ucałował i żeby przestało boleć.
Czy grzechy trzeba bardziej rozumieć, czy czuć? Nie zawsze przecież mamy poczucie, że postąpiliśmy źle, tymczasem Kościół naucza, że to grzech. Co wtedy? Nie spowiadać się z tego, czy dla świętego spokoju wyznać to w konfesjonale?
Jeśli ktoś mówi, że nie rozumie, to może rzeczywiście nie rozumie, ale przecież czuje i to wyczucie podpowiada mu, że coś jest nie tak. I w gruncie rzeczy dla kogoś takiego nauczanie Kościoła jest naprawdę ważne.
Takim penitentom trzeba podziękować za szlachetność i uczciwość w konfesjonale. Za to, że potrafią wyrazić swoje wątpliwości, że są szczerzy i przyznają, że na jakiś krok w życiu ich na razie nie stać. To pokazuje, że nie przyszli po to, by zmylić czujność księdza i prześlizgnąć się przez kratki konfesjonału, ale że traktują siebie i sakrament bardzo poważnie. Myślę, że w takich sytuacjach ksiądz nie powinien okazywać swojej wydumanej moralnej wyższości, tylko stanąć po stronie penitenta i próbować go zrozumieć.
Ważne, żeby się strzec fikcji. Można tak wyznać grzechy, jakby nie były grzechami. Tylko jeśli w naszym sercu nie ma pragnienia zmiany, to daremna była spowiedź. Oszukujemy samych siebie. Sądzę, że zadaniem spowiednika jest uświadomienie tego penitentowi. Oczywiście z wielką delikatnością, ale wprost. Nikt nie lubi fikcji, a w ludziach - zwłaszcza młodych - jest wielkie pragnienie życia autentycznego i szczerego, jest wiele szlachetności.
Jak w takim razie kształtować sumienie?
Spójrzmy na to z perspektywy definicji grzechu. I nie chodzi o niuanse biblijne. Grzech to jest rozminięcie się człowieka z celem życia. Takie rozminięcie boli. To trochę tak, jak nie trafić karnego w finale mistrzostw świata. Ale żeby do mnie dotarło, że minąłem się z celem, to muszę ten cel mieć i musi mi na nim zależeć.
Święty Ignacy Loyola swoich Ćwiczeń duchownych nie zaczyna od definicji grzechu, tylko od Fundamentu, który brzmi: "Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją". Kiedy znajdziemy cel, a potem zobaczymy, jak bardzo się z nim rozmijamy, to zaczynamy walić łbem w ścianę. I to jest dobry żal za grzechy i prawdziwy ból z powodu popełniania grzechów.
Obawiam się, że ze szkolnej katechezy nie wynosimy doświadczenia celu, ale urzędowy obraz Pana Boga. Dlatego potem ksiądz jest urzędnikiem, a konfesjonał okienkiem w urzędzie, do którego przychodzę załatwić sprawę.
Urzędnicze podejście do Boga opiera się na zasadzie uregulowania długów, które nam rosną. I z jednej strony rzeczywiście chodzi o dług, którym jest grzech, i bez tego doświadczenia wobec Boga nie ma chrześcijaństwa. Tyle, że tego długu nie da się ot tak, spłacić. Dlatego chrześcijaństwo jest trudne. Łatwiej bowiem jest żyć bez długu, niż wiedzieć, że wszystko zawdzięczam Komuś, że żyję, bo bez żadnych moich zasług zostałem uratowany od śmierci. Chrześcijaństwo to radość z bycia odnalezionym. Beczałem w kącie, jak jakaś owca, która się zgubiła, i nikt nie mógł mnie znaleźć, tylko On, mój Bóg, mnie znalazł i przytulił.
A co z mechaniczną spowiedzią w pierwsze piątki miesiąca? Co powiedzieć rodzicom, którzy wysyłają dzieci do spowiedzi? Dzieci początkowo chodzą, ale potem zaczynają mówić: "To nie ma sensu chodzić w każdy pierwszy piątek, przecież nie mam grzechu". Ale instynkt mamy i taty mówi: "Jeśli ich nie przyzwyczaimy, to za chwilę w ogóle nie pójdą".
Po pierwsze, nie nazywajmy spowiedzi pierwszopiątkowej mechaniczną, a po drugie, nie mieszajmy się rodzicom do wychowywania dzieci. Nie mówmy im, co i jak mają robić, bo oni są z dziećmi na co dzień i tak, jak je uczą jeść i mówić, tak też wiedzą, jak nauczyć je spowiedzi.
Comiesięczna spowiedź to nie tyle mechanizm, ile rytuał, a rytuały w relacji są bardzo ważne. Z dzieciństwa pamiętam, jak w soboty mój tato pastował nam wszystkim buty. To był bardzo ważny rytuał. Mieliśmy małe mieszkanie, więc czyścił te buty w łazience. A dlaczego? Bo następnego dnia była niedziela. A niedziela to jest dzień inny niż wszystkie. Tylko człowiek potrafi tak rozróżniać dni, bo krowy mojego dziadka zachowywały się tak samo w niedzielę i w piątek, taką miały formację (śmiech). Natomiast my potrafimy rozróżniać, potrafimy świętować, potrafimy pościć.
Wszystko zależy od tego, jaką rangę nada się pierwszemu piątkowi. Jeżeli mamusia mówi zblazowanym głosem, leżąc na kanapie: "Synu, idź do kościółka, wyspowiadaj się, a mamusia obejrzy sobie Kiepskich", to jest dramat. Ale jeżeli mówi: "Idziemy razem do spowiedzi, żeby się powierzyć Sercu Pana Jezusa, bo chociaż każdy z nas jest słaby, to Pan Jezus wciąż bardzo nas kocha, i mamusię, i ciebie, Koteczku, też", to od razu widać, że to jest inna argumentacja, że to jest inny pierwszy piątek…
Za tym rodzicielskim podejściem kryje się obawa, że w którymś momencie dziecko będzie musiało przejść kryzys wiary. I rodzice próbują jak najdalej przesunąć ten moment w czasie.
I słusznie. Bo trzeba dać dzieciom pewne podwaliny. Mój dziadek w niedzielę nigdy nie pracował, nawet kiedy ksiądz dawał dyspensę na żniwa, bo wreszcie przestało padać. Babcia mówiła do niego: "Franek, może byśmy poszli"? A on mówił: "Matka, jak chcesz, to idź. Ja nie idę, bo niedzielna praca w gówno się obraca". Wkładał białą koszulę, zapinał pod samą szyję, tak, że mało się nie udusił. Szedł na ławkę koło drogi i tam rozmawiał z ludźmi przez cały dzień albo z nami, swoimi wnuczkami, grał w tysiąca, bo to była niedziela, Dzień Pański, w którym chwali się Pana Boga odpoczynkiem, a nie pracą. Dziadek już od wielu lat nie żyje, ale co mi z tego zostało? Że ja w niedzielę też nie pracuję, bo niedzielna praca...
Co dzieciom zostanie z takiego chodzenia w pierwszy piątek do kościoła? Może niewiele, i prędzej czy później przeżyją jakiś kryzys wiary, bo przestanie im wystarczać mamine tłumaczenie. Ale nawet jeśli kiedyś zakwestionują te praktyki z dzieciństwa (takie kwestionowanie to przecież etap dojrzewania wiary), to gdzieś pod spodem zdanie rodziców będzie się liczyło do końca życia.
Zostańmy przy dzieciach. Szkolny styl przeżywania spowiedzi na długie lata potrafi obciążyć nasz rachunek sumienia. Jak to zmienić?
To prawda, że często zostajemy na poziomie rachunku sumienia z książeczki od Pierwszej Komunii. Lata mijają, ubranko komunijne już przyciasne, a my dalej próbujemy się w nie wcisnąć. Mamy czterdzieści lat i mówimy, że nie słuchamy rodziców, modlimy się do Bozi etc. Już nie wspomnę o zachowaniu piątkowego postu, który w polskich realiach ma wymiar kosmiczny i traktowany jest na równi z przykazaniami. A nawet więcej. To jest przykazanie zerowe. Najpierw jest: słuchaj, Izraelu: "Będziesz pościł w piątek", potem długo, długo nic i dopiero: "Będziesz miłował Pana Boga swego...". Post to podstawa. I to post także w piątek w oktawie Bożego Narodzenia i Wielkanocy, chyba że jakiś biskup łaskawie się zgodzi, żeby tego dnia nie pościć. Ale gdy zapomni wydać dekretu, to skucha, grzech i trzeba się spowiadać. A nawet jeśli wyda, to i tak co wrażliwsi, nauczeni doświadczeniem, będą pościć tak na wszelki wypadek.
Wróćmy do rachunku sumienia. Jak ma go realizować człowiek dorosły? Często przychodzi z drobiazgowo spisanymi grzechami.
Ojcze drogi, nie oceniajmy surowo ludzi, którzy przychodzą do spowiedzi z kartkami. A może ktoś ma w sobie lęk albo jego obecna sytuacja duchowo-psychiczna jest taka, że gdyby nie ta kartka, to by się rozsypał? A może ta kartka to dla niego takie "minimum socjalne", bo dzięki niej ma wgląd w swoje sumienie, choćby na zasadzie wyliczanki? Może to i niedoskonałe, ale przecież zawsze trzeba mieć na uwadze ludzką słabość i to, co mówił Pan Jezus, że teraz jeszcze nie rozumiesz, ale potem będziesz wiedział…
Tyle o minimum, natomiast wersją maksimum nazwałbym to, co mówi święty Ignacy, że rachunkiem sumienia jest umiejętność zauważenia, jak Pan Bóg jest we mnie i jak we mnie pracuje. Czyli patrzę w moje sumienie, na wszystko, co się wydarzyło w ciągu dnia czy tygodnia, i analizuję poruszenia serca. Nie oceniam ich na zasadzie tu źle, tam dobrze, tylko patrzę, tu upadłem, tam nie. Co mnie do tego doprowadziło? Dlaczego choć Pan Bóg do mnie mówił, ja, powodowany tym czy tamtym, popełniłem jakiś grzech albo potrafiłem się powstrzymać? Co takiego się wydarzyło? I to jest rachunek sumienia - nie na zasadzie testu jednokrotnego wyboru, tylko uświadomienia sobie, że w tym wszystkim, co się stało, był obecny Pan Bóg. Również w moich grzechach. Był cały czas blisko, mówił, pokazywał, nie odszedł ode mnie.
W tym, co ojciec mówi, słyszę echo słów świętego Pawła o mocy, która doskonali się w słabości.
Moje niemal pięćdziesięcioletnie doświadczanie słabości powoduje, że to Pawłowe zdanie jest mi bardzo bliskie. Dlatego pewnie tak dużo rozmawiamy o spowiedzi, bo to jest rzeczywistość, w której z jednej strony bardzo doświadczamy słabości, zarówno naszej, jak i penitenta, i jesteśmy wystawieni na działanie emocji, nerwów, złości, lęku, a z drugiej strony w tym samym momencie niemal namacal nie doświadczamy łaski Bożej.
Nie miejmy do ludzi pretensji, że spowiadają się, a to za krótko, a to za długo, a to za szczegółowo, a to za ogólnie, a to za płytko, a to zbyt skrupulatnie. Spowiadają się, jak umieją, jak im na to pozwala ich słabość. My spowiadamy ich, jak potrafimy, jak nam pozwala na to nasza słabość. Każdy orze, jak może, a moc w słabości się doskonali…
Nie wiem, jak powinna wyglądać dobra spowiedź i kim ja jestem, bym miał kogokolwiek w tym względzie pouczać. Powiem tylko, że zawsze jestem bardzo szczęśliwy, gdy w czasie spowiedzi ktoś zaczyna rozumieć, doświadczać i czuć, że Pan Jezus kocha go takiego zasmarkanego, takiego zalatującego szambem, takiego poranionego i brzydkiego. I że nie wysyła go najpierw pod prysznic, a potem do higienistki i kosmetyczki, tylko przytula go już teraz i patrząc mu w oczy, pyta: "Kochasz Mnie? Masz odwagę to powiedzieć? Masz odwagę Mi to wyznać już teraz? Naprawdę mnie kochasz? Bo tak się składa, że ja ciebie kocham bardzo!".
Tak sobie myślę, że chyba to jest dobra spowiedź.
Skomentuj artykuł