Imigranci u bram. Jak rozwiązać kryzys wstrząsający światem?
Nie mam zamiaru mieszać się do kakofonii krzyków o uchodźcach-nachodźcach na wschodniej granicy Polski ani dywagować o potrzebie budowania na niej kolejnych murów i umocnień. Znacznie ważniejsze jest dla mnie dotarcie do przyczyn tej sytuacji, ponieważ inaczej jej skutków się nie powstrzyma. Warto zająć się tym problemem zwłaszcza dlatego, że próby powstrzymania tzw. dzikiej imigracji w Europie są niczym próba blokowania powodzi korkiem.
"Intruz" próbujący sforsować polską granicę to tylko ostatnie ogniwo perfidii polityków ościennych krajów, którzy z masy emigrantów uczynili ludzkie tsunami, jedno z narzędzi nowoczesnej wojny hybrydowej przeciw nielubianym sąsiadom. Na nic się zda blokowanie ich napływu, ponieważ ten fenomen opiera się na wielkim globalnym biznesie. "Obskurne" przemytnicze mafie z Afryki Saharyjskiej i Bliskiego Wschodu symetrycznie potrzebują korespondentów zdających się zajmować pozycje po "jasnej stronie świata", czyli humanitarnych działaczy organizacji pozarządowych. Jedni i drudzy usprawiedliwiają swoje działania chęcią pomocy emigrantom.
Ta sama dychotomia ma swój odpowiednik na poziomie najwyższej polityki międzynarodowej, gdzie przywódcy państw obu stron basenu Morza Śródziemnego negocjują grubymi dotacjami "przykręcenie kurka" imigracyjnego strumienia prącego przez Dardanele, Gibraltar, a nawet pełne morze do Lampedusy.
Niczym marionetki
Jednak na tym poziomie nie można poprzestać, bo już dawno państwa nie są przedstawicielami interesów swych rodzimych firm z tego powodu, że utraciły niezależność na rzecz międzynarodowych korporacji. Nie tylko rachityczne rządy afrykańskich państw słuchają, co im każą robić rekiny międzynarodowej finansjery, ale też władcy najważniejszych państw tego globu są pociągani przez niezauważalne sznurki.
Nadziwić się nie mogę, że władze Unii Europejskiej proponują Istambułowi grube miliardy za zatrzymanie na brzegach Anatolii masy uchodźców z Bliskiego Wschodu pragnących się przedostać na wyspy greckie i dalej. A tymczasem nic nie słychać, by ktokolwiek od początku wojny w Iraku czy Syrii zastanawiał się nad logicznie prostszym rozwiązaniem. Na południe od tych państw znajduje się przecież ziemski raj muzułmanów, świetnie prosperujące i bajecznie bogate królestwo Arabii Saudyjskiej, aspirujące do przewodzenia wyznawcom Allaha.
Pytania retoryczne
Dlaczego zatem negocjuje się warunki posyłania nieszczęśników islamskich wojen do dalekiej Europy, skoro tuż obok jest bratni kraj, w którym obowiązuje ten sam zakat, czyli jałmużna dla doświadczonych nędzną egzystencją współwyznawców? Z jakiego powodu szarifowie świętych miejsc islamu nie stosują przykładnie tego jednego z filarów ich religii i nie chcą przyjąć uciekających przed wojną współwyznawców? Po co europejskie państwa wyrywają się przed szereg w przyjmowaniu imigrantów, a nie pozwolą wykazać się ich braciom w wierze i o pokrewnej kulturze?
Warto zauważyć, że światowa opinia gorszy się (i słusznie) pięćsetkilometrowym murem Ariela Sharona w Palestynie, ale milczy o dziewięciu tysiącach kilometrów muru okalającego pustynne terytoria Saudów. Zastanawiające jest również to, że pomoc dla Palestyńczyków stłoczonych w niemiłosiernych warunkach na ocalałym skrawku strefy Gazy próbuje się organizować od strony morza lub drogą lotniczą, a egipska granica ma pozostać nietykalna. "Nie wpuścimy ich do nas" - ucina wszelkie rozmowy Abd al-Fattah as-Sisi, prezydent Egiptu. Skąd ten nienaruszalny aksjomat?!
Tajemnica poliszynela
Czy ktokolwiek na szeroko pojętym Zachodzie zdobyłby się na tak prostackie żądanie: Wy na Bliskim Wschodzie rozwiązujcie sami na miejscu własne problemy, a nie podrzucajcie nam do Europy tego kukułczego jaja! Ale nikt tego nie powie, bo tajemnicą poliszynela jest to, że religia stanowi jedynie przykrywkę dla konfliktów o władzę i niebotyczne interesy w skali globalnej.
Nie uniknie się konfliktów na Bliskim Wschodzie i wokół Sahary, ponieważ są to regiony roponośne i bogate w inne zasoby naturalne. Łatwiej i taniej międzynarodowym korporacjom jest tam organizować eksploatację surowców, bo nie obowiązują żadne wiążące umowy ani poważne zobowiązania wobec autochtonów. Bałagan w tamtejszych krajach paradoksalnie pomaga w ich rabunkowej eksploatacji, a uciekinierzy wojenni są zasłoną dymną dla bezdusznych globalnych interesów.
Nigdy nie będzie spokoju na granicach krajów cieszących się dostatkiem, dopóki światowa gospodarka nie doprowadzi do równomiernego rozwoju krajów biednych. A te w większości mają ku temu odpowiedni potencjał i mogą stać się bogate, gdyby zacząć je traktować jako partnerów, a nie ofiary wyzysku ekonomicznego.
Puszka Pandory
Przed kilkunastu laty do świadomości Afrykańczyków Subsaharyjskich zaczęła docierać wiadomość, że do Europy można się dostać nielegalną drogą. Otwarło to puszkę Pandory. Legalna droga oficjalnej emigracji została zepchnięta do mentalnej niszy.
Podmiotowe traktowanie emigrantów nie może pozostać jedynie domeną działających w konspiracji organizacji pomocowych o szemranych nieraz przesłankach ideologicznych. Możliwość do emigracji-imigracji jest koniecznością dziejową i nic nie zastopuje tej dyfuzji. Jedynym rozwiązaniem jest jej prawne uregulowane w oficjalnych relacjach międzypaństwowych. Musi po prostu wrócić na legalne tory.
Traktowanie ludzi jako "ciapatych" intruzów, "towaru" dla mafii do przerzucenia do innych krajów albo "masy ludzkiej" w charakterze fali uderzeniowej na granice wroga jest nie do zaakceptowania. Truizmem trąci sformułowanie zo kwe zo (w języku sango: każdy człowiek jest człowiekiem), które powtarzał Barthelemy Boganda, pierwszy ksiądz i prezydent Republiki Środkowoafrykańskiej. Okazuje się jednak, że nawet w XXI wieku przypominać je trzeba.
Siła w młodych
Jestem przekonany, że gdyby Afrykańczycy znaleźliby godne warunki do skromnego, ale spokojnego bytu w ich krajach, z pewnością nie porywaliby się na tułaczkę przez Saharę i ryzyko przeprawy na łupince przez morze. Oni nazbyt kochają swój kraj, stąd też za każdą decyzją o ryzykownym wyjeździe na Zachód kryje się krwawiące rozdarcie serca człowieka porzucającego ziemię przodków. Co więcej, oni pragną być pochowani w ojczyźnie. Ponadto afrykańskie państwa potrzebują swych młodych, by w końcu ktoś nie tylko podźwignął je z ruiny, ale też rozwinął. Bezsprzecznie stać je na to.
Taka jest właśnie misja Kościoła: dać młodym wykształcenie, zachować w ich sercach nadzieję na przyszłość i zmotywować do pozostania na miejscu. Nie wyklucza to wcale możliwości odbycia studiów za granicą czy nawet osiedlenia się w innych krajach, ale w sposób oficjalny, przez normalne podróżowanie samolotem, a nie na piechotę przez pustynię, łódką przez morze czy z kijem przez las po śniegu…
Br. Robert Wieczorek - kapucyn, misjonarz. Przez dwadzieścia pięć lat pracował na misjach w Republice Środkowoafrykańskiej. Od 2022 roku tworzy nową obecność misyjną kapucynów w Rubkonie w Sudanie Południowym. Mieszka wraz z dwoma innymi misjonarzami w obozie dla uchodźców wewnętrznych. Autor artykułów i książek o misjach w Republice Środkowoafrykańskiej oraz koptach w Egipcie.
Artykuł pochodzi z dwumiesięcznika "Głos Ojca Pio".
Skomentuj artykuł