A może kobietom jest łatwiej?
Jezus zobaczył twarz kobiety, która tęskniła. I dlatego płakała. Iluż chrześcijan dzisiaj tęskni w taki sposób za Jezusem? Być może niewielu, dlatego trudno doświadczyć im mocy zmartwychwstania.
"Zabrano Pana z grobu i nie wiemy, gdzie Go położono" (J 20, 2).
"Kto kocha i czuje się kochany, rozumie więcej, rozumie pierwszy, rozumie głębiej" (Ermes Ronchi).
Wydaje się, że w poranek wielkanocny wszystko kręci się wokół grobu. Ten niemy bohater, milczący świadek pojawia się w tej ewangelii aż siedem razy. Jest znakiem. Bo ta ewangelia to opowieść o tym, jak objawia się Bóg, jak przebija się przez nasze zmysły, jak dociera tam, gdzie rozum natrafia tylko na bezsilność.
Czego zazwyczaj spodziewamy się, gdy idziemy na cmentarz? Ciszy, spokoju, porządku, zwolnienia tempa, refleksji. Nad grobami bliskich budzimy w sobie tęsknotę, wspominamy, smucimy się, przeżywamy rozłąkę. Nie oczekujemy tam jednak spektakularnych akcji ani niespodzianek w stylu otwartego i pustego grobu, a na pewno nie biegamy wte i wewte.
Tej nocy Maria Magdalena raczej zbyt dobrze nie spała. Przyszła po ciemku do grobu. Dlaczego? Trochę z tęsknoty, trochę z bezsilności, trochę ze smutku. Franciszek nawiązując do tego wydarzenia o brzasku zwraca uwagę, że "najbardziej autentycznych więzi nie zrywa nawet śmierć: są tacy, którzy nadal kochają, nawet jeśli ukochana osoba odeszła na zawsze". Ewangelia nie mówi nam, że Maria czekała na zmartwychwstanie Jezusa. Podobnie jak uczniowie nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Nie było w nich takiego napięcia. Ten rozdział życia z Jezusem został definitywnie zamknięty. Dominował raczej lęk i niepewność, co dalej. Maria żyła jeszcze tęsknotą. Nie mogła zapomnieć. Z punktu widzenia mężczyzn to nielogiczne zachowanie. Po co rozpamiętywać, mazać się i wzdychać. Było, minęło. Trudno. Trzeba wziąć się w garść. Tyle że sami tego nie mogli uczynić.
Maria Magdalena ku swemu zdziwieniu zobaczyła kamień odsunięty. Nie weszła do grobu, ale wyciągnęła z tego wniosek, że nie ma tam Jezusa. Tak podpowiada zdrowy rozsądek: ktoś wyniósł ciało. Tylko po co? Narodził się nowy dzień i równocześnie niepokój. A miało być spokojnie, cicho i samotnie. Słońce wzeszło, a Marii skoczył puls i zrobiło cię cieplej. Dostała wiatru w żagle. Już nie szła, lecz biegła do apostołów, jeszcze nie z dobrą nowiną, ale pełna lęku i zmieszania. Zupełnie jak w dreszczowcu, w którym następuje nieoczekiwany zwrot akcji, narasta napięcie, bo czekamy na zakończenie, ciekawi, cóż takiego się stało.
Do tej pory wszystko dało się wyjaśnić rozumem, ludzkim doświadczeniem. Licho nie śpi nawet na cmentarzach, więc cóż, ciało znikło. Chyba zawsze najbardziej zadziwiało mnie to, że uczniom nie przypomniały się słowa Jezusa, który zapowiadał powstanie z martwych trzeciego dnia? Czyżby o nich kompletnie zapomnieli? Czy ich nie usłyszeli? Czy się przesłyszeli? A może po prostu wyparli je tak jak szybko usuwa się z pamięci to, czego się nie rozumie albo co wydaje się dziwactwem. Kiedyś sądziłem, że gdybym ja usłyszał trzy razy takie słowa, to na pewno bym je sobie przypomniał. Dzisiaj już tak nie myślę.
Dopóki uczniowie nie zobaczyli płócien i chusty leżących w jak najlepszym porządku, nie rozumieli Pisma, które mówiło, że miał powstać z martwych. Nie mogli tych słów powiązać z żadnym doświadczeniem, to przekraczało ich wyobraźnię. Aby zrozumieć Pismo i działającego Boga, potrzebujemy znaków. To iskra, która zapala lont, uruchamia zablokowane myślenie, niezdolne uchwycić tego, czego zmysły nie podają na tacy. Zrozumienie oznacza w tym wypadku przekonanie się, że słowo stało się rzeczywistością. Słowo się wcieliło i można ten fakt rozpoznać. Umiłowany uczeń nie zobaczył Jezusa oczami, lecz umysłem. Ale dlaczego zobaczył coś więcej? Ponieważ doświadczył umiłowania przez Pana.
Jednak chociaż zobaczył, to postawił zaledwie pierwszy krok. Bo czytamy (chociaż opuszczono tę ważną wzmiankę w dzisiejszej ewangelii), że po tym wszystkim obaj mężczyźni "powrócili zatem znowu do siebie". "Zatem" i "znowu", jakby z bezradności, któryś raz z rzędu, jakby nic się nie wydarzyło. Wobec tego, że znowu wyszło jak wyszło, powrócili do miejsca, z którego przyszli - do sytuacji lęku i smutku. Umiłowany uczeń uwierzył, ale jakby połowicznie, zatrzymując tę wiarę dla siebie. Nie zamienił z Piotrem ani słowa. Całą tę zmianę przeżył w sobie, wewnątrz, w milczeniu. Jeszcze nie pora. Jeszcze nie dojrzał. Dlatego ruszył do domu za Piotrem.
Natomiast Maria Magdalena pozostała przy grobie, płacząc. Czekała. Może ktoś przyniesie Jezusa do grobu? A może czekała na coś więcej? Nie wiemy. W każdym razie, ktoś z boku mógłby powiedzieć: "Cóż za uparta kobieta, ileż można płakać i szlochać? I co to da?" Ale to właśnie do niej jako pierwszej przyszedł Jezus. Przyciągnął Go jej smutek, który nie miał końca. Na niej spełniły się słowa wypowiedziane podczas Kazania na Górze: "Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni" (Mt 5,4). Smucą się, bo kochają. Smucą się, bo brak bliskiej osoby. Jezus zobaczył twarz kobiety, która tęskniła. I dlatego płakała. Iluż chrześcijan dzisiaj tęskni w taki sposób za Jezusem? Być może niewielu, dlatego trudno doświadczyć im mocy zmartwychwstania.
Św. Ignacy Loyola pisze w Ćwiczeniach Duchowych, że głównym zadaniem Jezusa po Jego zmartwychwstaniu było "pocieszanie swoich" (ĆD 224). Wcale nie mówił im jeszcze o życiu wiecznym, o wskrzeszeniu ciała, o sądzie po śmierci i końcu świata. Najważniejsze, by najpierw ukoić smutek, by go przemienić w radość. Zawsze mnie to urzekało, że w gruncie rzeczy wszystko zaczyna się od tak prostej rzeczy: ponownie się zobaczyć i spotkać. Dopiero później można iść dalej.
Rozum to nie cały człowiek. Uczniowie pojęli, co znaczy powstać z martwych. I co z tego? Wielki przełom jeszcze w nich nie zaszedł. Smutek po stracie osoby mówi więcej o naszej miłości, o nas samych, niż najwznioślejsze rozumowania i refleksje. To chyba odróżniało Marię od apostołów, to znaczy nie jej ckliwość i płaczliwość, lecz tęsknota i miłość, choć według rozumu to już nie ma sensu. Tutaj rządzi twarda logika faktów. A jednak Pascal miał rację: porządek serca jest różny od porządku rozumu. Do serca nie mamy bezpośredniego dostępu, nie wszystko poddaje się tam kontroli. Rozum natomiast chce panować, ogarniać, podporządkować. Gdy już znajdzie swój pokarm, czuje się zaspokojony. A serce jest jak otchłań. Ani nie da się nim zawładnąć, ani pohamować jego najskrytszych odruchów, które czasem dają o sobie znać na zewnątrz. Serce wyprzedza rozum, tak jak Maria aż dwa razy wyprzedziła uczniów w drodze do grobu.
Dariusz Piórkowski SJ - rekolekcjonista i duszpasterz. Pracuje obecnie w Domu Rekolekcyjnym O. Jezuitów w Zakopanem. Jest autorem m.in. Książeczki o miłosierdziu.
Skomentuj artykuł