Ostatnia prosta w Adwencie
Żeby pójść do drugiego człowieka w przyjaźni, trzeba naprawdę nosić w sobie tajemnicę. Dwa duchowe trupy nigdy się nie spotkają.
(Hbr 10,5-10): Bracia: Chrystus przychodząc na świat, mówi: Ofiary ani daru nie chciałeś, aleś Mi utworzył ciało; całopalenia i ofiary za grzech nie podobały się Tobie.
(Łk 1,39-45): Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił Elżbietę.
Czwarta niedziela Adwentu jest ostatnim akordem w przygotowaniu się do przyjścia Chrystusa. Jeden z komentatorów, karmelita Wilfrid Stinissen, określił tą Ewangelię - spotkanie między Elżbietą, a Maryją - jako sakrament przyjaźni. Być może zabrzmi to jak nadużycie, ale wydaje mi się, że niekoniecznie. Podobnie jak w sakramencie, gdzie gest i słowo kieruje nas ku głębi, ku tajemnicy, której nie potrafimy zgłębić, tak samo jest w sakramencie przyjaźni. Tutaj też gest i słowo to nie wszystko, one odnoszą się do głębi jednego i drugiego człowieka, do jego dialogu, do spotkania między dwojgiem ludzi.
Ale skupmy się na tej Ewangelii - otóż niesie ona bardzo wiele wskazówek praktycznych dla nas, tu i teraz. Mianowicie, Matka Boża - rzecz się dzieje bezpośrednio po Zwiastowaniu, kiedy została Jej objawiona tajemnica, która zupełnie przekraczała Jej wyobrażenia, niezgłębialna wręcz - gdy odszedł posłaniec została z tym sama. To jest tak, że gdy człowiek coś bardzo głębokiego przeżywa - jakiś cud w swoim życiu - to pragnie się podzielić tym cudem, ale nie z byle kim. On musi się podzielić z człowiekiem, który też cudu doświadcza, bo tylko tacy ludzie potrafią się nawzajem porozumieć. I Maryja wybrała jej krewną, Elżbietę.
Był też inny motyw pójścia Maryi przez góry - a droga trwała trzy, cztery dni - Maryja mieszkała na północy kraju, natomiast Elżbieta na południu, niedaleko Jerozolimy - ta w podeszłym wieku kobieta była w stanie błogosławionym, w szóstym miesiącu. Maryja czuła się w obowiązku pójścia i niesienia jej pomocy. I jeszcze inna sprawa, ten wysłannik, który zwiastował Jej, że Jej ciało będzie pierwszym sanktuarium Boga na ziemi, powiedział także: - "Oto krewna Twoja, Elżbieta, jest w szóstym miesiącu, ta, która uważana jest za niepłodną". Był to pewien znak i Maryja chciała sprawdzić ten znak, bo w znaki się nie wierzy - znaki się ogląda.
I dlatego wyruszyła - wstała i poszła. Ażeby wstać i iść trzeba stać na własnych nogach. Żeby pójść do drugiego człowieka w przyjaźni, trzeba naprawdę nosić w sobie tajemnicę. Powiedziałbym tak brutalnie, że dwa duchowe trupy nigdy się nie spotkają, one co najwyżej mogą zajmować miejsce w przestrzeni i karmić się miazmatami. Żeby spotkać się autentycznie z drugim człowiekiem, trzeba nosić w sobie tajemnicę i być tej tajemnicy świadomym. Dopiero wtedy może nastąpić takie bardzo głębokie porozumienie.
Maryja szła przez góry i pewnie układała sobie scenariusz spotkania z Elżbietą, co Ona jej powie? Czy Elżbieta zdoła objąć tę tajemnicę, która dotknęła Maryję? I oto cudowne szczęście Ją spotkało, bo wcale nie musiała niczego tłumaczyć. Elżbieta dokładnie wiedziała, natchniona Duchem Świętym. Stara Żydówka wypowiedziała słowa, które ją zupełnie przekraczały: -"A skądże mi to, że Matka Pana mojego przychodzi do mnie?" Albo to było bluźnierstwo, za które groziła kara śmierci - dla Żyda był tylko jeden Bóg, to byli monoteiści - albo rzeczywiście było to Objawienie. I tutaj następna sprawa dotycząca przyjaźni.
To są chyba najcudowniejsze chwile, kiedy spotykam się z drugim człowiekiem, niosę w sobie tajemnicę i on o tym wie! Ja nie muszę mu nic tłumaczyć przy pomocy ułomnych słów, on dokładnie nadaje na tej samej fali, na której ja nadaję. To jest głębia przyjaźni... ale pod warunkiem, że niosę w sobie tajemnicę i każdy z nas - niezależnie od tego, czy sobie to uświadamia, czy nie - niesie taką tajemnicę w sobie. Tą najgłębszą tajemnicą jest Pan Bóg. Miedzy Maryją, a Jezusem, który był ukryty w Jej łonie, była harmonia. I Ona i On byli prowadzeni przez Ducha Świętego. Teraz pytanie do mnie, skoro ja również niosę Boga w swoim sercu: w jakie rejony ja Go niosę? Czy czasem nie jest tak - można by powiedzieć antropomorfizując - że sam Pan Bóg w moim wnętrzu jest zaskoczony, gdzie ja Go zaniosłem, w jakie rejony życia?
Tekst pochodzi ze strony poświęconej pamięci Andrzeja Hołowatego OP.
Skomentuj artykuł