Nieznane kazanie ks. Kaczkowskiego. Dziś mija 7 lat od jego śmierci

Nieznane kazanie ks. Kaczkowskiego. Dziś mija 7 lat od jego śmierci
fot. Damian Kramski / Wydawnictwo WAM
ks. Jan Kaczkowski

"Czy był taki moment, kiedy złamałeś własne sumienie i poczułeś się tak, jakbyś złamał kość? U mnie był. Może nie w jakichś mega-super-ważnych sprawach, ale był. Jeżeli u ciebie też, nie panikuj" - mówi ks. Jan Kaczkowski.

Bardzo lubię młodzieżowe słowo „rozkminiać”. Rozkminić to znaczy wniknąć w głębię i rozpoznać to, co jest prawdziwe. Mam wrażenie, że różni biblijni bohaterowie nierzadko coś rozkminiali. Ślady tego mamy w dzisiejszym pierwszym czytaniu, w którym serce jest traktowane jako sumienie, a także w Ewangelii – bardziej wartościowe jest działanie w ukryciu niż na pokaz, czyli bardziej wartościowe jest to, co się dzieje w nas. Zewnętrznie możemy się nie zmieniać, jednak we wnętrzu ma zachodzić przemiana.

Jeśli zewnętrznie namaścimy sobie głowę, ale nie pójdzie za tym zmiana wnętrza, nic nam to nie da. Wszystko ma się dokonać w naszym najbardziej intymnym jestestwie. Z powołania jestem księdzem, z wykształcenia bioetykiem, a z zawodu dyrektorem hospicjum. Ta różnorodność często każe mi zadawać sobie rozmaite pytania. Na przykład takie: czym człowiek różni się od białka? Ja już na pamięć znam proces umierania. Wdech, wydech. Wdech, wydech.

Przeważnie ostatni jest wdech bez wydechu. Właśnie tak! Wcale nie wydajemy ostatniego tchnienia, najczęściej bierzemy ostatni wdech. Znając ten proces, przysięgam, że miewam wątpliwości, jak odpowiedzieć na pytanie o różnice pomiędzy człowiekiem a białkiem. Może jednak człowiek to tylko białko? Może to jedynie ubranko, opakowanie, w którym zamknięte są określone struktury? Rzadko jednak definiujemy siebie jako najwyższą formę białka, jako najbardziej inteligentne z białek.

DEON.PL POLECA

A tym, co nas od niego zdecydowanie odróżnia, jest sumienie. Uwielbiam je, chociaż uwielbiać powinno się tylko Pana Boga. Jest niezwykłe. Sumienie jako zjawisko mnie przerasta. Myślę zresztą, że nie tylko mnie. Czy my, ludzie, potrafimy skonfrontować się z własnym sumieniem? Na początku Wielkiego Postu, kiedy przeglądałem rozważania pewnej drogi krzyżowej, niezwykle uderzyła mnie – zresztą zawsze uderza mnie ona tak samo – postawa Piłata.

Człowieka, który miał wszelkie możliwości, żeby postąpić zgodnie z własnym sumieniem. Był inteligentny, czyli posługiwał się rozumem, dysponował władzą, miał wokół siebie mądrze i dobrze radzące mu osoby – choćby swoją żonę – a mimo wszystko dokonał złego wyboru.

Za każdym razem gdy przypominam sobie, jak postąpił Piłat, myślę o tym, ile razy w życiu stanąłem przed różnego rodzaju Piłatami. Przysięgam wam, nie mówię tego dlatego, że jestem sfrustrowanym księdzem, ale tych Piłatów spotykałem głównie w Kościele, który często w wymiarze instytucjonalnym działa bardziej jak korporacja. Wielokrotnie stawałem przed rozmaitymi trybunałami, na przykład ze względu na to, że – jak to mówili w seminarium – skanuję Ewangelię, czyli z uwagi na wadę wzroku czytam ją z bardzo bliska. Wszyscy moi przełożeni mieli nade mną władzę – doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Ogromną władzę. Mogli z moim życiem zrobić wszystko, całkowicie je zmienić. Na przykład mogli nigdy nie pozwolić na moje kapłaństwo. Na szczęście w pewnym momencie dopadła mnie choroba. Mówię to zupełnie szczerze. Na szczęście przyszła choroba.

To ona wyzwoliła mnie ze strachu, z potwornego lęku... Gdyby nie ona, myślę, że mógłbym dziś być częścią tej przemielającej wszystkich korporacji, pełen obaw i bojaźni. A jak mówił Jerzy Popiełuszko, wszak największą tragedią człowieka jest strach i lęk, który go paraliżuje, zwłaszcza moralnie. On wiedział, co to znaczy. W pewnym momencie swojego życia znalazł się w takiej sytuacji, że więcej wycierpiał ze strony wierzących czy nawet bezpośrednio ze strony hierarchii kościelnej niż od ludzi spoza Kościoła.

Kiedyś, jeszcze kiedy byłem w seminarium, bardzo mądry rekolekcjonista powiedział, że trudno jest cierpieć za Kościół, ale jeszcze trudniej, o wiele trudniej – od Kościoła. I ja, niestety, tego doświadczyłem. Był taki moment, gdy Kościół, który kocham, w którym, w co mocno wierzę i co wyznaję, jest i istnieje Chrystus, którego naukę za prawdziwą uznaję, w swoim gdańskim wydaniu jeździł po mnie jak walec. Nie będę opowiadał szczegółów, bo wyjdę na frustrata. Dążę jednak do tego, że w pewnym momencie pomyślałem sobie: „Jerzy, wyzwól mnie z tego potwornego strachu”.

Wiecie państwo, że każdy ma jakieś kompleksy, każdy chciałby być zauważony. To bardzo ludzkie, naturalne, zwykłe. Co jednak, jeśli zderza się to z panicznym strachem? Bo odbiera się telefony w środku nocy, bo padają przekleństwa w czasie rozmów: „My ciebie…”, „Zrobimy z tobą to i tamto”. W takich właśnie sytuacjach prosiłem: „Jerzy, wyzwól mnie z tego strachu”. W końcu przyszedł jeden z ważniejszych dni mojego życia, kiedy okazało się, że mam glejaka czwartego stopnia. Jednego z najbardziej hardkorowych nowotworów, jaki można sobie wyobrazić. To, o czym teraz powiem, to był oczywiście proces, ale w pewnym momencie dojrzałem do tego, by poprosić: „Jerzy, no ale nie tak od razu z grubej rury.

Nie tak ostro. Skoro tak sobie wymyśliłeś to wyzwolenie mnie ze strachu, to teraz mnie z tego wyciągaj”. Mimo wszystko chciałbym zaznaczyć, że choroba, świadomość, że jestem w nieco innym miejscu niż większość ludzi, dała mi niezwykłą wolność. Wolność w wypowiadaniu się. Nie wiem, czy wcześniej byłem tchórzem, tak jak Piłat. Choroba jednak niezaprzeczalnie dała mi wolność w ocenie oraz wolność w wierności własnemu sumieniu.

A skoro już jesteśmy przy sumieniu… Pytanie, które chciałbym wam dzisiaj zadać, jest takie: czy macie w sobie tyle siły, żeby zejść na samo dno własnego sumienia i wszystko tam bardzo dokładnie ponazywać? Na dno tego, co w katolicyzmie jest najwyższą normą moralności? Jeżeli, moi państwo, myślicie czasami o sądzie ostatecznym, który się nad nami dokona, widzicie zapewne salę sądową i Boga Ojca, sędziego, siedzącego w centrum. Przestańmy jednak antropomorfizować ten moment jako banalny trybunał. Ja myślę sobie tak: po ziemskim życiu stajemy wobec światła. Oczywiście, żeby nie popełnić błędu teologicznego i nie zostać posądzonym o flirt z buddyzmem, muszę dodać, że chodzi mi o światło osobowe, które nas przenika.

To nie tyle Bóg wyda o nas sąd, ile nasze sumienie, prześwietlone światłem prawdy, miłości, dobra, piękna i wszystkich tak zwanych transcendentaliów, samo podpowie nam, czy przez swoje wybory fundamentalne i te zupełnie zwykłe, codzienne pasujemy do Boga czy też nie. Jeśli pasujemy, możemy liczyć na zbawienie. Mam nadzieję, że wtedy przyrost szczęścia nastąpi w sposób geometryczny. Dwa, cztery, osiem, szesnaście, trzydzieści dwa, sześćdziesiąt cztery i tak dalej. Może się jednak wydarzyć tak, że w tym Bożym świetle nasze sumienie odczyta nas jako tak dramatyczną ciemność, tak dramatyczną pustkę zionącą mrokiem, tak wielką dysproporcję wobec światła, że samo zechce się schować. Jeśli tak będzie, zapadniemy się w nicość, ciemność, nienawiść, a przede wszystkim w samotność. Pamiętacie tę piosenkę?

Samotność to taka straszna trwoga / Ogarnia mnie, przenika mnie / Wiesz mamo, wyobraziłem sobie, że Że nie ma Boga, nie ma Boga, nie!

Potępienie musi być samotnością. I to samotnością niejako z wyboru.

Potępienie musi być samotnością. I to samotnością niejako z wyboru. Kiedy sumienie dostrzeże w nas tylko ciemność, zapadniemy się w nicość. I znowu będzie się to dokonywało w postępie geometrycznym, bo stan zbawienia i stan potępienia wcale nie są statyczne. To żadne banalne, nudne, wieczne śpiewanie alleluja ani osławione kotły ze smołą. Chodzi o pewien dynamiczny stan. Potępienie to popadanie w ciemność: dwa, cztery, osiem, szesnaście. Aż się boję dalej liczyć. Czy mamy odwagę stanąć dzisiaj przed swoim sumieniem? Zajrzeć w jego najgłębsze obszary? Czy mamy odwagę się z nim skonfrontować? Kiedy dopadła mnie choroba, byłem wściekły... Przysięgam jednak, że byłem wściekły na chorobę, a nie na Pana Boga.

O tym, jaka jest różnica między wściekłością na Pana Boga a na chorobę, jeszcze powiem, ale już teraz mogę zaspojlerować, że w tej swojej bezradności popełniłem wtedy książeczkę "Szału nie ma, jest rak". Ostatnią rzeczą, którą chciałem jeszcze dzisiaj poruszyć i nią zakończyć, jest pytanie: czy kiedykolwiek zdarzyła ci się taka sytuacja, że w sposób fundamentalny złamałeś własne sumienie? W samym środku siebie, gdzieś tam głęboko doskonale wiemy, co jest dobre, a co złe. Czy kiedykolwiek zdecydowałeś się na to, co złe? Podstawowa zasada prawa naturalnego mówi: dobro czyń, zła unikaj. Uważamy, że wszyscy ludzie zarówno wierzący, jak i niewierzący – w tym wypadku nie ma to akurat żadnego znaczenia – mają tę zasadę wszczepioną gdzieś w środku.

Dzięki temu jest możliwe międzyludzkie porozumienie, ludzka płaszczyzna bliskości. Jeżeli więc chcemy być uczciwi wobec siebie, czy potrafimy wejść w głąb swojego „ja” i powiedzieć, że był taki moment, w którym nasze sumienie do czegoś nas wzywało, mówiło: zrób coś albo od czegoś się powstrzymaj, doskonale wiedzieliśmy, że to ono, a jednak go nie posłuchaliśmy? Co więcej, jako katolicy doskonale wiemy przecież, że głos sumienia to tak naprawdę głos Pana Boga. Uważamy, że w sumieniu mówi sam On, więc nie słuchając tego głosu, olewamy to, co chce nam powiedzieć Bóg.

I nie oszukujmy się, to zawsze jest sumienie, nawet jeśli twierdzimy – mistrzowie w okłamywaniu samych siebie – że jest inaczej. Jeśli wsłuchamy się w sedno naszego człowieczeństwa, w sedno naszej człowieczej jaźni, to zawsze będziemy wiedzieć, co jest dobre, a co złe. Czy był taki moment, kiedy złamałeś własne sumienie i poczułeś się tak, jakbyś złamał kość? U mnie był. Może nie w jakichś mega-super-ważnych sprawach, ale był. Jeżeli u ciebie też, nie panikuj. Spróbuj wrócić do tego momentu i dokonać tak zwanej sanacji, czyli uleczyć to miejsce. Uleczyć na przykład relacje, które wtedy zerwałeś. Relacje, o które nie zawalczyłeś. Bo miarą naszego człowieczeństwa – wiem, że to brzmi jak banał – jest relacja z drugim człowiekiem. Czy był taki moment, że drugiego człowieka wdeptałem w ziemię? Czy był taki moment, że drugim człowiekiem w sposób fundamentalny gardziłem? Nawet jeśli chwilę wcześniej on mnie istotnie skrzywdził, takie zachowanie nie powinno być uzasadnione.

Czy był taki moment, że postąpiłem naprawdę podle i doskonale o tym wiedziałem? Czy był taki moment, kiedy byłem wezwany do czegoś szlachetnego i nie zrobiłem tego z czysto ludzkiego egoizmu albo z jakichkolwiek innych powodów? Jedno z ważnych dla mnie zdań w Piśmie Świętym brzmi: „Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać”.

Łaskawi państwo, to, że staramy się być przyzwoitymi ludźmi, to, że zasadniczo się nie zabijamy, nie okradamy, co do zasady się nie zdradzamy i próbujemy się – przepraszam za kolokwializm – nie łajdaczyć, to jeszcze żadna nasza zasługa. To, że staram się mówić mniej więcej przyzwoicie kazania, to jeszcze nie jest żadna moja zasługa. To, że kochacie swoje dzieci albo kochacie swoich rodziców, albo jesteście wierni w związkach, to jeszcze żadna wasza zasługa. Wtedy wychodzimy tylko i wyłącznie na zero. Słudzy nieużyteczni jesteśmy. Wykonaliśmy wszystko, co powinniśmy byli wykonać.

Co możemy zrobić więcej? Co możemy zrobić, żeby więcej od siebie wymagać? Mam jeszcze jeden ważny dla mnie fragment z Pisma Świętego: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych moich braci najmniejszych, Mnieście uczynili”*. Proszę pamiętać, mówię to zwłaszcza do graczy naszej sceny politycznej, proszę pamiętać, że tam nie ma gwiazdki. Tam nie jest dopisane: „Jeżeli tylko nie są inni”, „Jeżeli tylko nie są dziwni”, „Jeżeli tylko nie są zupełnie inaczej myślący”, „Jeżeli tylko po prostu ich nie lubię”. Tam naprawdę nie ma żadnej gwiazdki. Czy był taki moment, kiedy w relacjach rodzinnych lub jakichkolwiek innych pozwoliłem sobie na pogardę? Znowu: jedna z moich najbardziej ulubionych, takich starych już, bo ja to prawie jak kombatant jestem, pieśni opozycyjnych mówi:

Co postanowisz, niech się ziści. Niechaj się wola Twoja stanie, Ale zbaw mnie od nienawiści Ocal mnie od pogardy, Panie*.

Zwłaszcza, proszę państwa, od pogardy wobec tych dziwnych, innej orientacji, innej wiary, w jakikolwiek sposób innych ludzi...

Fragment pochodzi z książki: "Sztuka życia bez ściemy".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
ks. Jan Kaczkowski

Credo księdza Jana Kaczkowskiego

Miliony Polaków pokochały go za wyrozumiałość dla słabości drugiego człowieka, wierność sobie, błyskotliwe poczucie humoru i determinację w walce ze śmiertelną chorobą.

Jak wygląda relacja ks. Jana z Bogiem? Jakie wartości...

Skomentuj artykuł

Nieznane kazanie ks. Kaczkowskiego. Dziś mija 7 lat od jego śmierci
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.