Posłuszeństwo a manipulacja. Jak podwładny może wpływać na szefa?
Cóż mam zrobić, jeśli czegoś chcę, a przewiduję, że przełożony się na to nie zgodzi? Intensywnie pracujący umysł podsuwa mi wówczas całą gamę sposobów ukrytej manipulacji wolą szefa - pisze Konrad Małys OSB.
O posłuszeństwie zwykliśmy mówić przeważnie pod tym kątem, jaki kreśli nam „zdrowa” teologia duchowości, a więc traktując je jako ćwiczenie w umartwieniu woli własnej w tym celu, by coraz pełniej odczytywać i odpowiadać całym sobą na wolę Pana Boga. Teologia jest tu naprawdę wspaniała: oto bowiem wzajemne ustawienie się dwóch osób w relacji „przełożony – podwładny” daje obu jej uczestnikom pewność, że stoją zarazem w obecności żywego Boga, który jako jedyny jest ich wspólnym Panem, Mistrzem i Przewodnikiem. Jako ludzie wierzący możemy mieć wprawdzie zawsze pewność, że Bóg istnieje i że nas prowadzi, jednak gdy decydujemy się na wejście w relację przełożony – podwładny (obojętnie od której strony), to ta pewność Bożej Obecności i Bożego prowadzenia jest szczególnie żywa: wiemy, że to, co wydarzy się i co dziać się będzie dalej między nami – to na pewno istotna część Jego planu wobec nas i z pewnością dalsze w ów plan wtajemniczenie, dokonywane przez Niego samego. W przestrzeni naszych skonfrontowanych ze sobą głosów, postaw, przekonań, naszych osobistych historii i naszych indywidualnych teraźniejszości na pewno – na pewno! – jest i Jego głos, Jego łaska, Jego miłość i Jego zbawczy plan. Nikt w klasztorze nie byłby w stanie wejść w relację przełożony – podwładny czy to jako zwierzchnik, czy jako ów podwładny, jeśli nie rozumiałby wewnętrznie choćby cienia tej rzeczywistości.
Ale posłuszeństwo rozumiane klasycznie na płaszczyźnie „polecenie – wykonanie” to jednak tylko podstawowe ramy czy też „drzwi” do zagadnienia, za którymi rozpościera się ogromna, złożona przestrzeń relacji międzyludzkich. W przestrzeni tej nie dzieje się nigdy tylko to, co daje się ująć w podstawowe pojęcia „zgody” na czyjeś polecenie lub „konfliktu” z nim w formie wewnętrznej czy zewnętrznej. W relacji wyznaczonej zasadą posłuszeństwa uczestniczy bowiem zawsze cały człowiek ze swoją osobistą historią i teraźniejszością, z tym wszystkim, co o sobie wie i czego o sobie nie wie.
Pozwólcie więc, że powiem parę słów o czymś, o czym w klasycznym ujęciu tematu rzadziej się mówi, a z czym jako osoby konsekrowane spotykamy się nie tak znowu rzadko, a mianowicie o tym, że fundamentalna rada ewangeliczna posłuszeństwa przełożonemu nie stanowi jeszcze sama przez się wystarczającej zapory dla woli własnej i gwarancji autentyzmu w szukaniu woli Bożej.
Relacja przełożony – podwładny, jak życie pokazuje, wcale nie musi bowiem oscylować jedynie między ramami „zgody” lub „konfliktu”. Rzeczywistość jest o wiele bardziej złożona. Oto bowiem zdając sobie sprawę, że zdanie przełożonego na jakiś temat jest na przykład zupełnie inne niż moje własne i że pociągnie to za sobą obowiązek podporządkowania się temu, czego nie chcę, wcale nie muszę tak od razu ani sygnalizować swego odmiennego stanowiska i próbować „negocjacji”, ani od razu godzić się na pokorne podporządkowanie. Cel, do którego sam dążę, mogę wszak osiągnąć, o ile uda mi się w ukryty, niedostrzegalny sposób tak pokierować myśleniem przełożonego, że polecenie tego ostatniego wypadnie ostatecznie po mojej własnej myśli!
Tak – moi drodzy – obok tego, co najczęściej przeczytamy w analizach naszego tematu, istnieje również inna sfera – sfera manipulacji ukrytych, po mistrzowsku zamaskowanych. Samą relacją posłuszeństwa jako taką można bowiem manipulować, i to do tego stopnia, że od strony formalnej wszystko będzie „w jak najlepszym porządku”, a od strony duchowej będzie to zupełne rozminięcie się z prawdą o sobie i z wolą Pana Boga.
Cóż mam zrobić – myślę sobie na przykład (niech już będzie na mnie) – jeśli czegoś chcę, a przewiduję, że przełożony się na to nie zgodzi? Intensywnie pracujący umysł podsuwa mi wówczas całą gamę sposobów ukrytej manipulacji wolą szefa. Takich sposobów jest bardzo wiele, ale z najczęściej spotykanych ujawnijmy bez ceremonii przynajmniej trzy podstawowe.
Metoda pierwsza: „na kruche jajo”.
W metodzie tej podwładny odwołuje się do serdecznej empatii, jaką każdy odpowiedzialny przełożony stara się w sobie wyrobić. Ma on wszak obowiązek wczuwać się w położenie podwładnych, rozumieć ich mocne i słabe strony. Podwładny wie, że w relacji do niego przełożony będzie – z życzliwości przynajmniej – starał się go jakoś zrozumieć. A zatem – jeśli nie chce, by przełożony nakazał mu coś sprzecznego z jego własną wolą, będzie starał się przedstawić siebie jako osobę szczególnie w różnych aspektach upośledzoną po linii przewidywanych wymagań. Przełożony musi wyraźnie odczuć, że jeśli coś nakaże, to będzie to dla podwładnego rzecz naprawdę straszliwie trudna – nie będzie mu to w ogóle wychodziło, wciąż tylko coś będzie psuł (oczywiście – przy jak najlepszych chęciach), wszystko będzie szło tak źle, że nie tylko cel nie zostanie zrealizowany, ale dojdzie do tego jeszcze cała gama kolejnych nierozwiązanych spraw. Wysiłku ze strony podwładnego będzie oczywiście bardzo wiele – prawie do heroizmu, bo grozi mu nawet utrata zdrowia – ale też nikt na tej jego heroicznej ofierze nic nie zyska: ani współbracia, ani przełożony, niczego się w ten sposób nie rozwiąże, a wszystkim zwalą się tylko kolejne problemy na głowę.
Stosując tę metodę – podwładny nęka przełożonego relacją o własnych słabościach tak długo, póki tylko chce on jeszcze z nim rozmawiać. Zobowiązany „pod posłuszeństwem” do pewnych działań, celowo zepsuje ich efekty, by tym bardziej okazało się, że miał rację, a jakąż ukrytą radość sprawi mu fakt, gdy okaże się, że naprawdę to i owo nie całkiem mu wychodzi. Jeśli przełożony nie zorientuje się w porę w tej grze i przedłuży dialog ponad pewną subtelną granicę własnej (sic!) wytrzymałości – nieuchronnie dojdzie do wniosku, że ma rzeczywiście do czynienia z wyjątkowo „kruchym jajem”, które należy raczej ochraniać niż nękać zbyt trudnymi nakazami. Przeciwności mogłyby wszak stłuc delikatną skorupkę i zmarnować jajo, zanim bodaj pisklę się z niego wykluje. Niepostrzeżenie dla samego siebie przełożony dochodzi więc do przekonania, że najlepiej zrobi, gdy po prostu zapyta podwładnego, jak on sam najchętniej by to wszystko widział i w co by się zaangażował. Wówczas – jak sądzi – postąpi najlepiej, by uzyskać ze strony podwładnego przynajmniej jakieś minimum owocnego zaangażowania. Gdy w ten sposób podwładny uzyskuje ostatecznie zgodę na to, by posłuszeństwo oznaczało pieczęć na jego własnych pomysłach na życie – natychmiast zapewnia przełożonego, że z poczucia odpowiedzialności zrobi dla niego i braci wszystko, co w jego mocy.
Metoda druga: „na serdecznego przyjaciela”.
Relacja przełożony – podwładny, jak każda relacja międzyludzka, nie rozgrywa się – jak już wspomnieliśmy – tylko na jednej płaszczyźnie, takiej jak np. „polecenie – wykonanie”. Relacje bywają z natury najczęściej o wiele szersze i wieloaspektowe, zwłaszcza gdy przebywa się z kimś pod jednym dachem i to długo. Zdarzają się ludzie świetnie na to wyczuleni i umiejący z tego korzystać. Kiedy obowiązki płynące z posłuszeństwa zaczynają im doskwierać albo gdy pragną otrzymać zgodę przełożonych na to, co sami sobie zamyślą, uciekają się do metody następującej: przyjmują początkowo posłusznie wszystkie polecenia, tak by przełożony zobaczył w nich najpierw podwładnych, z którymi nie ma problemu. Wykorzystując następnie fakt, że w relacji do nich przełożony nie odczuwa zbytniego brzemienia, a nawet pewną ulgę – zwiększają stopniowo zakres jego zaufania: przychodzą na osobistą, towarzyską rozmowę o różnych sprawach, niekoniecznie nawet związanych z życiem zakonnym, wypijają razem z nim jedną kawkę czy drugą, a – po pewnym czasie serdecznego zbliżenia – nawet jakąś konfidencjonalną wódeczkę czy koniaczek. Dzielą się z przełożonym swoimi doświadczeniami, pytają o jego własne, stawiają pytania, na które przełożony znajdzie jakąś mądrą odpowiedź (zawsze się będzie lepiej czuł jako mądry szef), a gdy już dostrzegają, że zaczyna im ufać jak serdecznemu przyjacielowi, powoli, bez wstrząsów, kroczek po kroczku, zaczynają go przekonywać do pewnych rozstrzygnięć, które leżą dokładnie po ich własnej myśli. Przełożony nawet nie wie gdzie i kiedy serdeczny przyjaciel podyktuje mu swoje własne zdanie, jest bowiem niezbicie przekonany, że cały czas ma do czynienia z człowiekiem wyjątkowo oddanym i posłusznym – z kimś, z kim „nigdy nie ma problemu”, a jeśli nawet jakieś są – to tak marginalne, że nie warto się nimi zajmować. Będzie również zupełnie głuchy na konflikty sygnalizowane mu z takim człowiekiem przez innych. A tym innym „serdeczny przyjaciel” już pokaże, kto tu naprawdę rządzi – i niechby mu się który sprzeciwił. Taka niepisana eminencja w pewnym momencie robi już wszystko, co chce – nawet jawnie łamiąc wszelkie zasady życia wspólnego – i pozostaje całkowicie bezkarna. Biada, jeśli ktoś poskarży się przełożonemu na jego „serdecznego przyjaciela” – otrzyma od szefa tylko surowe upomnienie, by sam popracował nad sobą i relacjami z braćmi.
Metoda trzecia: „na niezastąpionego współpracownika”.
Ta metoda ma bardzo uniwersalny zasięg, choć z powodzeniem posługują się nią również i kościelni karierowicze. Niezaspokojone ambicje – to pewna sfera ludzkiej słabości, która potrafi odzywać się w człowieku naprawdę długo, niezależnie od tego, czy tkwi on w strukturach świeckich czy kościelnych. W tych ostatnich przyczyny niedostatecznego umartwienia w tej dziedzinie potrafią być zresztą bardzo głębokie. Najważniejszym owocem życia konsekrowanego jest wszak owoc duchowy, a w przypadku posługi kapłańskiej jest to nawet taki owoc, którego kapłan nie posiada „dla siebie”, ponieważ najważniejszym i najpiękniejszym owocem jego posługi jest wszak zwycięstwo łaski Bożej w sercu drugiego człowieka – tego, do którego jest posłany. Jest to owoc ukryty, choć jak najbardziej realny, aby on jednak zaistniał, kapłan musi siebie konkretnie „utracić”, a nie „wykreować”. Musi tak żyć, by – według słów Jana Chrzciciela – Chrystus wzrastał, a on się umniejszał. Jeśli nie odkryje sensu życia według tej logiki – niełatwej, ale od momentu święceń jedynej, która jest w stanie nadać sens jego życiu – ulegnie zazwyczaj pokusie dążenia do spektakularnych „dzieł” lub stanowisk. Cóż – nawet święci apostołowie pokłócili się kiedyś między sobą o to, który z nich wydaje się być największy!..
Osoby takie najchętniej więc same zostałyby jakimiś przełożonymi, ale cóż – gdy liczba stanowisk ograniczona. Wzdychają więc nie tyle, że „nikt ich nie najął”, ile że „nikt ich nie wybrał” – bo wszak „wybranych (na odpowiednio wysoki świecznik) – mało”. Jak się jednak okazuje – jest i na to rada.
Otóż swojego przełożonego należy najpierw przekonać, że jest się w jakiejś dziedzinie naprawdę dobrym i skutecznym. Przy tej metodzie o żadnym „kruchym jaju” nie ma mowy (choć metoda „na serdecznego przyjaciela” może też być okazjonalnie pomocna), przeciwnie – gorliwy podwładny jest w czymś naprawdę dobry – a zwłaszcza – uwaga! – w tej sferze, w której sam przełożony za mocny nie jest (zawsze się takie znajdą, bo wszak nikt nie jest doskonały). Musi to być też jakaś sfera istotna, nie marginesowa, ale zarazem i nie za bardzo „duchowa”, bo na tej kościelny karierowicz się nie zna. I oto okazuje się, że takie sfery konieczne, ale niezbyt „duchowe” zawsze istnieją: a to potrzebny jest jakiś spec od finansów, a to świetny organizator różnych imprez, dynamiczny szef kancelarii czy nawet zwykły ale obrotny księgowy czy sekretarz itp. Przełożony chętnie będzie słuchał rad kogoś, kto w sferze różnych życiowych konieczności (zwłaszcza w tej, w której sam niedomaga) okaże się jego „prawą ręką”, człowiekiem „na swoim stanowisku”, po prostu niezastąpionym współpracownikiem. Z czasem dojdzie do tego, że nie tylko nie będzie mógł polecić niczego, czego tamten nie zaakceptuje, ale wręcz sam będzie musiał słuchać jego woli! Lepiej już bowiem zgodzić się na to, czego tamten chce, niż stracić kogoś tak niezastąpionego. W ten sposób karierowicz, który nie jest w stanie osiągnąć głównego stanowiska, na stanowisku podrzędnym (ale koniecznym) doprowadza do sytuacji, w której sam przełożony podporządkowuje się jego zdaniu. Tego właśnie od początku chciał – do tego dążył – do władzy. Kto powiedział, że mają ją mieć tylko przełożeni?
A reszta jest milczeniem.
Konrad Małys OSB – studiował filologię polską na Uniwersytecie Wrocławskim, pierwsze śluby złożył w roku 1990, święcenia kapłańskie przyjął w 1998 r.; z zamiłowania liturgista. Pracował w wydawnictwie Tyniec, w latach 2000–2006 pełnił funkcję mistrza nowicjatu. Był także wizytatorem Kongregacji Niepokalanego Poczęcia SS. Benedyktynek Mniszek w Polsce. W latach 2013-2015 Przeor Administrator opactwa. Obecnie przeor opactwa tynieckiego.
Skomentuj artykuł