Siewcą jest Chrystus
Przez ostatnie lata, kiedy stykałem się i mierzyłem z przypowieścią o siewcy, którą dzisiaj w Ewangelii Jezus przedstawia swoim słuchaczom, to zwykle odruchowo odnosiłem to do sytuacji, w której próbuję komuś opowiadać o zbawieniu w Chrystusie (czy to w oficjalnej sytuacji jako szafarz sakramentów, czy to w nieoficjalnej jako wierzący chrześcijanin) i trafiam na różny grunt – bardziej lub mniej podatny na przyjęcie Dobrej Nowiny.
„Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał niektóre [ziarna] padły na drogę, nadleciały ptaki i wydziobały je. Inne padły na miejsca skaliste, gdzie niewiele miały ziemi; i wnet powschodziły, bo gleba nie była głęboka. Lecz gdy słońce wzeszło, przypaliły się i uschły, bo nie miały korzenia. Inne znowu padły między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je. Inne w końcu padły na ziemię żyzną i plon wydały, jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny, a inne trzydziestokrotny” (Mt 13,3-8). Otuchy dodawała mi trochę świadomość, że przecież ostatecznie każdy człowiek ma wolną wolę, sam decyduje o sobie, a moim zadaniem jest po prostu siać Słowo obficie – i od tego nie wolno mi się nigdy zdyspensować. Bo przecież to, czy serce osoby, którą spotykam, jest czy nie jest gotowe przyjąć Jezusa jako Zbawiciela, pozostaje dla mnie tajemnicą.
Dawno jednak nie patrzyłem na tę przypowieść pod kątem samego siebie. Chyba wzięło się to stąd, że przestałem myśleć o sobie jako o kimś, kto też potrzebuje ewangelizacji. Przynajmniej nie jest to myśl, którą miałbym stale z tyłu głowy jako motywującą do ciągłego podejmowania procesu nawrócenia. Przecież to ode mnie oczekuje się głoszenia Słowa. Jestem księdzem. Żeby jednak siać, trzeba mieć nasiona, które najpierw zbiera się z plonów własnego serca.
„Ziarnem jest słowo Boże, a siewcą jest Chrystus, każdy, kto Go znajdzie, będzie żył na wieki” (aklamacja przed Ewangelią). Przypowieść o Siewcy opowiada więc o mnie, o każdym z nas – o różnych obszarach naszego życia, o różnych sytuacjach, w których Chrystus daje nam Słowo, i o tym, co dzieje się z nim potem w nas: czy kiełkuje i wzrasta, czy też pozostaje bezowocne. Niestety, nie każde Słowo zostaje przeze mnie podjęte. Czasem jestem kimś, „kto słucha słowa o królestwie, a nie rozumie go, przychodzi Zły i porywa to, co zasiane jest w jego sercu” (Mt 13,19). Uciekam przed Ewangelią, bo nie rozumiem jej logiki i nie widzę w Królestwie Bożym swojej przyszłości. Innym razem okazuję się być kimś, „kto słucha słowa i natychmiast z radością je przyjmuje; ale nie ma w sobie korzenia, lecz jest niestały” (Mt 13,20-21). I wybieram święty spokój, gdy za wierność Chrystusowi trzeba zapłacić cierpieniem wynikającym z odrzucenia przez ludzi. Niekiedy okazuje się, że jestem kimś, „kto słucha słowa, lecz troski doczesne i ułuda bogactwa zagłuszają słowo, tak że zostaje bezowocne” (Mt 13,22). Wybieram doczesność, która jest dla mnie teraz dużo bardziej wartościowa, bo dotykalna i dostępna od zaraz, zamiast Królestwa, którego pełni doświadczyć mogę dopiero po śmierci.
Żeby jednak nie było tylko pesymistycznie, to z radością mogę stwierdzić, że często widzę w sobie kogoś, „kto słucha słowa i rozumie je” (Mt 13,23). Takimi momentami, kiedy widzę plon, jaki wydało we mnie Słowo, mam się po prostu ucieszyć. To daje niesamowitą motywację do rozwoju i chroni przed frustracją. Przypowieść o Siewcy nie ma służyć do klasyfikacji ludzi, ale ma przede wszystkim pomóc mi poznać samego siebie i stworzyć „rolniczą” mapę własnego serca, na której widzieć będę rozkład „gruntów”. W tym wszystkim niezwykle dobrą wiadomością jest to, że Siewca sieje swoje ziarno bardzo obficie. W przypowieści słyszymy, że niektóre ziarna się marnują, trafiając na niepodatny grunt. Jest też bardzo cierpliwy. Zasiane przez Niego ziarno potrzebuje przecież czasu, by urosnąć.
Pierwsze czytanie z Księgi Izajasza jest zapowiedzią o Wcieleniu Słowa, które w Jezusie Chrystusie przyszło na świat, by otworzyć ludziom drzwi Królestwa Niebieskiego, by wypełnić prorockie zapowiedzi i ukazać sens Prawa: „słowo, które wychodzi z ust moich, nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw nie dokona tego, co chciałem, i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa” (Iz 55,11). Słowo Boże jest jak „ulewa i śnieg”, które użyźniają glebę. Syn Boży jest darem od Ojca dla ludzi: „Nawiedziłeś i nawodniłeś ziemię, wzbogaciłeś ją obficie” (Ps 65,10). Przyjęcie przez człowieka prawdy o Wcieleniu, czyli o Bogu bliskim i towarzyszącym we wszystkim, także w cierpieniu i śmierci, czyni serce glebą żyzną, gotową przyjąć Ewangelię o Królestwie.
W Liście do Rzymian nie ma już zapowiedzi, lecz mierzenie się z faktem, który zaistniał: Słowo stało się ciałem. Jak odpowiada na to człowiek? Czytamy o wcielaniu się Słowa w życie ludzi wierzących, którzy próbują zrozumieć, czym jest Królestwo Boże, do którego są zaproszeni: „Sądzę bowiem, że cierpień teraźniejszych nie można stawiać na równi z chwałą, która ma się w nas objawić” (Rz 8,18). Nie jest ono zwykłym wyrównaniem strat poniesionych na ziemi, lecz jest doświadczeniem obfitości Bożej obecności, która przerasta ludzkie wyobrażenia na temat tego, czym jest prawdziwe szczęście: „Stworzenie bowiem zostało poddane marności – nie z własnej chęci, ale ze względu na Tego, który je poddał – w nadziei, że również i ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych” (Rz 8,20-21).
Patrząc więc na własne życie, mam dostrzec, że Chrystus wciąż nawadnia moje serce, wnikając we mnie łaską swojej bliskości, że wciąż obficie daje mi ziarno swojego Słowa. Z delikatnością pracuje nade mną, szanując moją wolność. Moim zadaniem jest więc takie przekształcanie siebie, swojego myślenia o życiu doczesnym, żebym stał się żyzną glebą, która będzie dobrym środowiskiem dla wzrostu Dobrej Nowiny wydającej we mnie obfite i zadziwiające innych plony. Zadania tego nie mogę jednak traktować w kategorii „muszę-to-wykonać-bo-spotka-mnie-wieczna-kara”. Przypowieść o Siewcy to nie przestroga, ale zaproszenie do poznawania siebie i otwierania serca na Dobrą Nowinę.
Skomentuj artykuł