Spotkanie niejedno ma imię, jednak nie to jest istotne. Najważniejsza jest głębia i smak spotkania
„Dialogi w połowie drogi” – odcinek dziesiąty. Świętując pierwszy, najskromniejszy jubileusz swoich podcastowych dialogów, Ewa Skrabacz i Wojciech Ziółek SJ rozmawiają o tym, co było i jest główną przyczyną ich rozmów, czyli o radości ze spotkania i chęci podzielenia się nią. Rozmawiają o tym, co w spotkaniu najistotniejsze i o tym, jak różne mogą być jego formy.
Spotkanie to sól życia. Dzięki spotkaniom znamy smak bliskości i bardzo namacalnie doświadczamy piękna relacji. A relacje to nie tylko coś, w co wchodzimy, by móc rozwijać się i żyć. My nie tylko zawiązujemy i tworzymy relacje. Również one nas naznaczają i tworzą. Jesteśmy relacjami. A momentem, w którym ten fakt unaocznia się w pełni, jest właśnie spotkanie.
Różne bywają spotkania. Od tych przypadkowych, chwilowych, niespodziewanych i przelotnych, przez te wielowymiarowe i wieloosobowe, planowane, przygotowywane i świętowane, aż po te najbardziej osobiste, wyłączne, intymne, w cztery oczy, bez świadków. Co ciekawe, głębia i szczerość, a nawet można powiedzieć intensywność i owocność spotkań nie zależą bynajmniej od ich rodzaju, ani od okoliczności w jakich do nich dochodzi. Spotkanie, to coś do czego warto i trzeba się przygotowywać, ale to przede wszystkim coś, co jest nam dane, to łaska. A jeśli łaska to nie można jej wygenerować, zaplanować, ani kontrolować. Nieraz spotkanie zupełnie nieplanowane, w tłumie ludzi, z jakąś krótką wymianą słów, jest doświadczeniem tak dużej bliskości, że nie może się z nim równać długa, planowana i pieczołowicie przygotowywana intymna rozmowa w cztery oczy.
Bo to, co najbardziej, najtrwalej łączy (najbardziej nie znaczy najintensywniej, bo intensywność ma to do siebie, że szybko się kończy), nie są okoliczności, nie jest wyłączność, ani intymność. Najbardziej łączy – jak w piosence autorstwa Artura Andrusa – „jakiś metafizyczny klej”, czyli wspólne wartości. Dlatego właśnie najgłębsze spotkania, te które pamiętamy na całe życie, są zazwyczaj – jak by to powiedzieli filozofowie – zapośredniczone przez jakąś wartość, zwykle ucieleśnioną i reprezentowaną przez konkretnego człowieka. Ten człowiek, ten ktoś, nie musi być obecny przy spotkaniu, ale to, co uosabia, pomaga w spotkaniu: zbliża i łączy jego uczestników. Oczywiście nie dzieje się to świadomie, w czasie spotkania nie myślimy o tym i w ogóle nie zwracamy na to uwagi (to byłoby nieznośne). Uświadomienie sobie faktu, że ktoś jeszcze „uczestniczył” w spotkaniu to owoc refleksji, jaka przychodzi później i swoiste dziękczynienie za to spotkanie.
Tak, jak czyjaś fizyczna obecność nie jest konieczna, by naznaczył on sobą jakieś spotkanie i relację, tak też samo zaistnienie spotkania nie jest konieczne, by odczuć w sobie jego owoce. Wystarczy, że jest pragnienie spotkania, że jest tęsknota, że jest oczekiwanie. I nie jest to żadne samooszukiwanie się, czy jakieś mentalne uśmierzanie bólu niespełnienia. Nie. Ta tęsknota i oczekiwanie już są spotkaniem, nawet jeśli do samego spotkania – z jakichś racji – nie dojdzie. Przecież preludium to już część utworu. Przecież czekając na kogoś już się z nim spotykamy, bo już nosimy go w sercu, już o nim myślimy, już w naszym wnętrzu prowadzimy z nim dialog. I nawet ewentualne niespełnienie nie zabierze nam tego doświadczenia spotkania przed spotkaniem.
„Nie bój się (…) czekania na nikogo” – pisał ks. Twardowski. I miał rację. Bo – w metafizycznym sensie – tego oczekiwanego powinno się pisać z dużej litery: „Nikogo”. Lepiej jest bowiem czekać na nikogo, ale poprzez tęsknotę poczuć ciepło i głębię spotkania z Nim, niż – nie zaznawszy goryczy niespełnienia – nie poczuć jednocześnie, jak słodko jest tęsknić za Tym, na którego czekamy.
Skomentuj artykuł