Co zrobić, by pojawiła się w nas radość? Najpierw trzeba pogrążyć się w smutku, zanurzyć w bezradności
Kolejny odcinek „Dialogów w połowie drogi” o radości paschalnej. Łatwo o niej mówić, ale trudno w nią uwierzyć, trudno jej zawierzyć, a jeszcze trudniej ją wyrazić. Ewa Skrabacz i Wojciech Ziółek SJ rozmawiają o tym, dlaczego tak się dzieje i czego potrzeba, by rzeczywiście, szczerze i długo – przez całe 50 dni okresu wielkanocnego – cieszyć się Zmartwychwstaniem.
„Święta, święta i po świętach…”. Zadziwiająca jest ulga z jaką my, chrześcijanie z długoletnim stażem, wypowiadamy te słowa. Nie chodzi o to, że nie lubimy nie chodzić do szkoły, do pracy, nie musieć spełniać codziennych obowiązków. Chodzi o to, że wielu z nas męczy, by nie powiedzieć torturuje, „wymuszana” niejako przez świąteczne rytuały i tradycje bliskość: w Boże Narodzenie z rodziną, w Wielkanoc z Panem Bogiem.
Paschalna radość odklejona od rzeczywistości
A już najgorzej, kiedy słyszymy, że trzeba się cieszyć. O wiele łatwiej wejść w klimat pokuty, postu, rezygnowania z czegoś czy nawet surowości i umartwiania. To wszystko jest nam znajome. Ale paschalna, wielkanocna radość to coś niemal odklejonego od naszej pełnej zmartwień rzeczywistości, od naszej szarej codzienności. A przecież tak, jak bez Zmartwychwstania Chrystusa nie ma chrześcijaństwa, tak bez doświadczania radości paschalnej nie ma życia chrześcijańskiego. Bo jego istotą nie jest pokuta, umartwienie czy rezygnacja. Nie jest nią także moralna doskonałość, sprawowanie kultu i zachowywanie prawa. Istotą życia chrześcijańskiego jest radość bycia odnalezionym, zbawionym, obdarowanym. Wszystko inne w życiu chrześcijańskim, czyli modlitwa, miłość bliźniego, wierność przykazaniom itd. wynika z tego doświadczenia.
Jak radzimy sobie z obdarowaniem? Dziwne pytanie? Pozornie tak, bo przecież to oczywiste, że obdarowany cieszy się z tego co otrzymuje. Na pewno? A ile razy, z automatu niejako, robimy rachunek sumienia, polegający na rozliczaniu się z Panem Bogiem i skrupulatnym zapełnianiu rubryk „winien – ma”. Bo przecież dostałem, bo dałem, a jak dałem, to dostanę. To znana nam bardzo dobrze swoista, kreatywna duchowa księgowość, która – jeśli wejdziemy w jej logikę – uziemi każdą radość, obciąży każdy gest, zatruje każdy kęs, nie pozwoli smakować.
Co zrobić, by pojawiła się radość?
Czego nam trzeba, by ta radość się pojawiła? Przecież nie możemy jej sobie wyprodukować. Paradoksalnie najpierw potrzeba nam pogrążenia się w smutku, zanurzenia w bezradności i niemocy. Tylko to, co umarło, może być wskrzeszone z martwych, tylko to, co się zagubiło, może zostać odnalezione, tylko to, co zostało potępione, może zostać zbawione.
„Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci…” Warunkiem koniecznym (choć niewystarczającym) przeżycia radości jest pełne zaangażowanie w to, czego doświadczamy i… krótka pamięć dziecka. Jak dziecko płaczące nad rozbitym kolanem całe jest pochłonięte przeżywaną tragedią, tak również – dosłownie za chwilę – całym sobą cieszy się doświadczając czegoś przyjemnego. Już nie pamięta o dramacie chwili poprzedniej, bo teraz, po same uszy, pogrążone jest w radości i szczęściu. Ale to obecne szczęście nie byłoby tak wielkie i szczere, gdyby ten poprzedni dramat nie był równie szczery, prawdziwy i rozdzierający. Nie chodzi zatem o amnezję, o ignorowanie faktów. Chodzi o zachwyt nad wybawieniem z bezradności i wypływające zeń o bezwarunkowe zaufanie.
Jest szansa! Ale – jako się rzekło – doświadczenie słabości jest konieczne, byśmy mogli z tej szansy skorzystać, by nie tylko słowami, ale i własnym doświadczeniem świadczyć o tym, że Chrystus prawdziwie zmartwychwstał. Alleluja!
Skomentuj artykuł