Nie chciałem tego dziecka [ŚWIADECTWO]
Czasem patrząc na własne życie, trudno jest dopatrzyć się w nim niezwykłych wydarzeń. Może nawet wydawać się nam, że jakoby dryfujemy przez szarą codzienność zdani jedynie na samych siebie.
Mimo to Bóg kroczy ciągle z nami i w każdej chwili jest gotowy podpowiedzieć nam, jak najlepiej wyjść z trudnej sytuacji. Aby ten głos usłyszeć w swoim sercu, musimy ciągle wyczulać je na głos Boga. Po pewnym czasie będziemy mogli odkryć wielkość Bożej łaski względem nas, a w paradoksach życia dostrzeżemy znamię niejednego cudu. Osobiście przekonałem się o tym po raz kolejny w ciągu ostatnich miesięcy.
Od dziewięciu lat żyję w związku małżeńskim. Mamy trójkę dzieci. Urodzenie pierwszej dwójki było naturalną decyzją i dzięki Bogu nie sprawiło nam większych kłopotów. Za to przyjęcie trzeciego dziecka było poprzedzone długimi dyskusjami. Nie mieliśmy przeszkód fizycznych, ale psychicznie byliśmy dalecy od jednomyślności. Moja żona bardzo pragnęła, żebyśmy mieli jeszcze jedną pociechę. Ja czułem się już zmęczony rodzicielstwem. Ciągła troska o naszą dwójkę i obawa przed koniecznością dzielenia mojego i tak już okrojonego czasu wolnego z kolejnym dzieckiem nie nastrajały mnie optymistycznie. Dochodziła do tego troska o zapewnienie dzieciom wykształcenia i dobrego startu w życie. Podsumowując: po prostu nie chciałem z własnego wyboru decydować się na kolejne wyrzeczenia.
Rozmowy z żoną uświadomiły mi, że doszliśmy do jakiegoś "martwego punktu". W tej sprawie nie mogliśmy osiągnąć kompromisu, bo przecież nie da się mieć dziecka tylko w łatwych i przyjemnych momentach, a oddać je na pewien czas komuś innemu, gdy będzie trudniej lub gdy dokuczy zmęczenie. Co pewien czas powracaliśmy do naszych argumentów. Znaliśmy je już na pamięć, ale żadne z nas nie zmieniało swojego stanowiska.
Po roku mocowania się z tą sprawą postanowiłem oddać ją Bogu. Zdecydowałem się Mu zaufać i pozwolić poprowadzić się żonie w rozpoznaniu dobra naszego małżeństwa. Wolność decyzji w tej sprawie nie była dla mnie rzeczą lekką. Czasami nawet prosiłem Boga, żeby "dał mi jakiś oczywisty znak", ale On uporczywie milczał. Jednak zawierzyłem Mu i w ten sposób przystałem na urodzenie kolejnego dziecka. Nie czułem, że poniosłem porażkę czy też poddałem się lub uległem żonie.
Ciąża i poród przebiegły szczęśliwie i urodziła nam się piękna córeczka. Oczywiście, początkowe miesiące były pełne pracy i przypominania sobie wszystkiego, co wiąże się z troską o niemowlę. Wiele rzeczy wyleciało nam już z głowy i na nowo musieliśmy wyrobić w sobie automatyczne reakcje na zaistniałe sytuacje. Ale nie mieliśmy wielkich problemów i radziliśmy sobie mimo nawału obowiązków.
Mniej więcej rok po urodzeniu córki uwikłaliśmy się w całą serię błędnych inwestycji. W rezultacie stanęliśmy przed perspektywą utraty owoców wielu lat ciężkiej pracy. Byliśmy bardzo przybici tą sytuacją. Ku naszemu zdziwieniu niejednokrotnie naszą jedyną pociechą i źródłem wytchnienia wydawało się tylko to małe dziecko. Było to dla nas bardzo zaskakujące, ponieważ ono nie oferowało nam żadnej pomocy, a nawet -zdawać by się mogło - obowiązki z nim związane powinny nam przeszkodzić. Jednak powroty do domu, zabawa z dziećmi i chociaż chwilowe zapomnienie o wszystkich kłopotach były zbawienne. Wydaje mi się, że starsze dzieci nie miałyby na nas aż tak kojącego wpływu. Oczywiście były w dalszym ciągu kochane, ale zaczęły wchodzić w wiek, który wymaga bardziej aktywnej troski, zaangażowania czasu w innym stopniu, większej krytyki i czasami nawet skarcenia. Natomiast najmłodsza pociecha, rozbrajająca w swojej czystej radości i dziecinnie nam oddana, podtrzymywała nas na duchu i na nowo napawała nadzieją.
W jeden ze szczególnie trudnych dni byłem z dziećmi na nabożeństwie różańcowym. Zmęczony całodziennymi zmaganiami trzymałem nasze maleństwo na rękach. Objuczony w ten sposób uświadomiłem sobie cały paradoks Bożej Opatrzności w naszej sytuacji. Oto brnąc przez bagno trudności, otrzymaliśmy to małe dziecko jako deskę ratunku. Dziwne, ale obciążeni dodatkowym ciężarem czuliśmy się lżejsi i nie zapadaliśmy się aż tak głęboko. Bóg ukazuje się nam w miłości okazywanej drugiej osobie i sam uratował nas od zguby. Czy nie był to cud obecności drugiego człowieka, a zarazem Boga, w naszym życiu?
Oczywiście nie śmiałbym nikomu narzucać zdania na temat wielkości jego rodziny. W podobnej do naszej sytuacji każde małżeństwo samo musi podjąć właściwą decyzję. Myślę jednak, że ważne jest, aby decyzja o powiększeniu rodziny była podjęta we troje, to jest przez męża i żonę w konsultacji z Bogiem. On najlepiej wie, czego nam potrzeba i na ile możemy podołać trudnościom. Sądzę, że jeżeli podejmiemy decyzję, biorąc pod uwagę Jego, a nie tylko nasze argumenty, na pewno będzie to właściwy wybór.
Umocniony tym odkryciem mogę śmielej spojrzeć w kierunku przyszłości. Z wdzięcznością chwalę Boga za cud przemiany mojego serca. Dziękuję Mu za to, że jest cierpliwy wobec mnie i pozwala mi na wybór naszej - mojej i Jego - drogi przez życie. Wierzę, że mogę przebrnąć przez największe życiowe trudności, jeżeli tylko w moim sercu będę miał wyryty Jego wizerunek. Nie zrażam się banalnością codzienności; nie przerażam się kłopotami. Nawet jeżeli czasami jestem przybity nowymi trudnościami, wiem, że muszę otrząsnąć się z przygnębienia i znowu stanąć na nogi. W końcowym rozrachunku nie będzie przecież ważne, w jakim stopniu byłem zaradny i przedsiębiorczy. Nie będzie też najistotniejsze, ile razy upadłem pod przygniatającym mnie ciężarem. Ważne będzie, czy moje serce przypomina serce mojego Boga. Ważne będzie jedynie to, czy moje serce zdolne jest do miłości.
Skomentuj artykuł