Nie potrafiłam kochać mamy
Moje stosunki z matką nie układały się dobrze, były trudne odkąd sięgnę pamięcią. Na moich relacjach z nią w sposób szczególny zaważyło wydarzenie z czasów II wojny światowej.
W 1942 roku razem z mamą znalazłam się w Uzbekistanie. Zamieszkałyśmy u pewnej samotnej kobiety, bardzo dobrej, życzliwej i miłosiernej, która pokochała mnie jak rodzoną córkę. Miałam wtedy pięć lat, ale dziecko w tym wieku potrafi już odczuć czyjąś miłość. Pewnego dnia, gdy mamy nie było w domu, przytuliłam się do Zaryty i poprosiłam ją, by to ona została moją mamą. Kiedy wypowiadałam te słowa, na progu izby stanęła mama. Gwałtownie wyrwała mnie z rąk Zaryfy i zaczęła okropnie bić. Bijąc mnie (a trwało to długo), ciągle powtarzała: "Ja jestem twoją matką, tylko ja! I zawsze będziesz kochać tylko mnie! Zmuszę cię do tego i będziesz mnie kochać!". Byłam dzieckiem bardzo upartym. Nie wydałam z ust żadnego jęku, ale w myśli powtarzałam: "Nigdy! Nigdy! Nigdy cię nie pokocham".
Nasze stosunki były więc od początku bardzo skomplikowane. Mama zawsze chciała kierować moim życiem, a ja gwałtownie się temu sprzeciwiałam. Kiedy miałam siedemnaście lat, wyjechałam z naszej wioski na studia i do domu przyjeżdżałam tylko podczas wakacji i na święta kościelne. Po śmierci babci zabrałam mamę do siebie, jednak od razu załatwiłam jej oddzielne mieszkanie, tak byśmy nadal mieszkały osobno i by ograniczyć nasze stosunki do odwiedzin. Gdy spotykałyśmy się, zawsze miałam na twarzy uśmiech, ale był to jedynie nic nieznaczący grymas. Podobnie było przy pożegnaniu, ale wówczas był to wyraz radości, że już się żegnamy. Wszystkie rady i wskazówki mamy przyjmowałam ze słowami wdzięczności, jednak nigdy według nich nie postępowałam. Irytowałam się, kiedy mama niespodziewanie przyjeżdżała, by sprawdzić, jaki tryb życia prowadzę. Starałam się nigdy nie pokazywać jej mojego rozdrażnienia i cierpliwie, z "uśmiechem", czekałam na moment pożegnania. Odczuwałam ciągłe napięcie, fałsz i obłudę względem niej, a przede wszystkim brak miłości. Czwarte przykazanie Boże ogromnie mi ciążyło, ponieważ nie czułam, że ją kocham.
Taka sytuacja trwała dziesięć lat. W tym czasie mama miała wylew krwi do mózgu, na skutek którego została sparaliżowana. W 1986 roku przeniosłam się ze swojego wygodnego mieszkania do chorej mamy, by móc się nią opiekować - karmiłam ją łyżeczką i na rękach nosiłam do łazienki. Wiedziałam, że Bóg dał mi krzyż. Przyjęłam go z niezadowoleniem i przepełniona uczuciem buntu. Przeprowadziłam się do mamy tylko dlatego, by wykonać obowiązek ciążący na mnie z racji czwartego przykazania. Z obowiązku, bez odrobiny miłości. I moje życie stało się piekłem... Kiedy mama przeszła drugi wylew, wiedziałam już, co mnie czeka. Modliłam się wówczas: "Jezu kochany! Po raz drugi dajesz mi krzyż. Wiem, że będzie ciężko, lecz mówię Ci «tak». W pokorze przyjmuję ten krzyż, tylko daj mi siły, bym go mogła dźwigać". Od tego czasu w moim życiu wewnętrznym zaczęły się ważne przemiany.
W ciągu tych dziesięciu trudnych lat miałam codziennie jedno jasne okienko: co wieczór prosiłam mamę, by pozwoliła mi pójść na Mszę św. Czyniłam to nie z wielkiej gorliwości religijnej, ale by choć trochę odpocząć. Kiedy wracałam do domu, mama od razu zaczynała pytać, o czym była Ewangelia, który ksiądz odprawiał Mszę św., co mówił na kazaniu (mama znała kapłanów, ponieważ często przychodzili do nas, aby mogła się wyspowiadać). Jej pytania zmuszały mnie do tego, by uważnie uczestniczyć we Mszy św. Z czasem zaczęłam też czytać Ewangelię z danego dnia z Pisma Świętego w domu. A ponieważ mama prosiła, by czytać dalej, więc codzienne czytanie Biblii stało się dla nas przyzwyczajeniem i pewnego rodzaju koniecznością. W mojej głowie pojawiła się myśl, że jestem dla mamy jedyną więzią ze światem, że ona, będąc całkowicie bezwładna, potrzebuje moich rąk, słów, mego ciepła. Po raz pierwszy w stosunku do niej zjawiło się w moim sercu współczucie, apotem... miłość. Po raz pierwszy w życiu powiedziałam do niej "Mamusiu". Stało się to dwa lata przed jej śmiercią. Nie wiem, czy to było zbyt późno dla mamy, dla mnie na pewno. Moje serce rozrywa się z żalu, że byłam obłudną córką i że nie potrafiłam okazać miłości swojej matce.
Mama umierała w swoim łóżku przy zapalonej gromnicy. Trzymałam jej rękę w swoich dłoniach. Ostatnie jej słowa brzmiały: "Aniu, przywołaj mi... Boga" i jej ręka wysunęła się z moich dłoni. Na cmentarzu ucałowałam jej czoło i powiedziałam: "Do zobaczenia, Mamusiu". Pierwsze trzy Msze św., które zostały odprawione w jej intencji, były także podziękowaniem Jezusowi za to, że ciągle pomagał mi dźwigać mój krzyż, że przez chorobę mamusi Bóg oczyścił mnie od wszystkiego, co przeszkadzało mi zbliżać się do Niego. Były także podziękowaniem za naszych rodziców, którzy włączyli się w ogólny łańcuch wiary. Dzięki temu nie został on rozerwany - wiara ocalała i została przekazana przez rodziców nam, naszym dzieciom i wnukom.
Skomentuj artykuł