Żądałam od Boga, by zwrócił mi moją wiarę
(fot. shutterstock.com)
Gdy tylko się poznaliśmy, od razu staliśmy się nierozłączni. Mieliśmy wtedy po dziewiętnaście lat. Zaczęliśmy ze sobą rozmawiać i rozmowę tę - od 24 lat - wciąż kontynuujemy. Dialog o życiu. Od pierwszej chwili obdarzyliśmy się też wielkim, nieprzemijającym zaufaniem.
Przez rok spotykaliśmy się, potem rok mieszkaliśmy razem (i z moim kotem) a potem wzięliśmy ślub cywilny, na którym nie było nikogo prócz świadków i mojej mamy. Kota też nie było
W chwili zawierania cywilnego związku oboje byliśmy agnostykami, on miał swoje powody niewiary, ja swoje. Jako agnostycy w nic nie wierzyliśmy. Chcieliśmy wiedzieć a poznanie to nie jest w pełni możliwe. Odeszłam z Kościoła, bo religia instytucjonalna przeszkadzała mi w myśleniu o Bogu. Męczyła mnie wiara i ta narzucająca się konieczność zawieszania racjonalnych sądów. Znudziła mi się także rozmowa z Bogiem jako "niewidzialnym przyjacielem", którego wcale nie znam. Odrzuciłam tradycję i dogmaty Kościoła, szukałam prawdy na własną rękę. Moja wiara została zresetowana a cały Bóg został zredukowany do Ducha i prawdy. Ale nigdy nie byłam ateistką, jedynie przestałam ufać swojej intuicji.
Gdy urodziła się córka, zanieśliśmy ją jednak do Kościoła, aby przyjęła chrzest. Nie wyobrażałam sobie, aby mogło być inaczej. Nie wiem dlaczego. Czułam chyba, że jestem już zmęczona życiem bez Boga, słaba, sponiewierana przez zło. Sama zaczęłam odwoływać się do własnego chrztu i do bierzmowania, szukając śladów pierwszych doświadczeń religijnych. Miałam swoich duchowych przewodników: Edytę Stein, Faustynę Kowalską i Antoniego de Mello. Już nawet nie prosiłam, lecz stanowczo domagałam się, wręcz zażądałam od Boga, by zwrócił mi moją wiarę. Ostatecznie po dwudziestu latach doszłam do poznania prawdy. Ona sama poprowadziła mnie pod Krzyż.
Mąż miał podobne zainteresowania religijno-filozoficzne. Zainteresował się mną tylko dlatego, że -jak mi to wyznał - byłam jedyną dziewczyną, która cokolwiek orientowała się w temacie... Po prostu poderwałam go na Biblię. Księga zresztą była u nas zawsze obecna w domu. Krzyża też nigdy nie zdjęłam. Nie ze względu na rodzinę - chciałam na Niego patrzeć.
Córka dorastała. Obiecałam, że wychowam ją po chrześcijańsku. Ktoś musiał chodzić z nią na niedzielną mszę św., zaczęłam więc też sama chodzić do kościoła w każdą niedzielę i święta. Czułam, że jestem zaproszona, że to zaproszenie do Kościoła od dnia mojego chrztu jest nadal aktualne, ale sakrament pojednania przyjęłam dopiero po roku. W tym czasie nadszedł kryzys w naszym związku. Mąż nie chodził ze mną do kościoła, a w lecie wyprowadził się z domu, ale przychodził codziennie i późno wychodził, zabrał dziecko na wakacje. Dzięki temu mogłam przygotować się do sakramentu pojednania i do komunii świętej. Modliłam się i pościłam. Potem mąż przyznał się, że stale o mnie myślał a nawet - mimo, że agnostyk - modlił się za mnie. Gdyby mnie rzucił, nikt nie miałby mu tego za złe. Nie martwiłam się, że odszedł od nas. Dzięki temu mogłam przyjmować komunię świętą. Byłam wolna.
Nie wiedziałam, co ostatecznie zrobi mąż. Mógł zrobić wszystko. Klatka została otwarta a rozwód dziś nie jest żadnym problemem. Płaci się alimenty na dziecko, zakłada nową rodzinę. Co za problem? Siostra chętnie pomogłaby mu urządzić się w Szwajcarii i zorganizować nowe życie. Co do tego nie miałam wątpliwości.
Ale mąż nie chciał tak postąpić. Rozważał taką możliwość, lecz nie mógł się na nią zdecydować. Nie wiem do dziś, jak wtedy wypadł nasz małżeński bilans strat i zysków. W każdym razie zostałam podliczona. Osądzona. A teraz miała nadejść sprawiedliwa kara. Nie wiem, co takiego zrobiłam, że mąż nie tylko, że nie odszedł, ale nawet zakochał się we mnie. Pewnego dnia wyznał mi miłość i został na noc. Niestety, pojawił się niewielki problem. Postawiłam sprawę jasno: może ze mną być, ale ja nie zrezygnuję z komunii świętej. Nie ma takiej opcji, abym z własnej woli zerwała jedność łączącą mnie z Bogiem. I tu pojawił się kolejny subtelny problem - niewiara męża. Tym także się nie martwiłam. Po prostu modliłam się. Ponieważ Bóg szanował moją wolę, to ja postanowiłam uszanować Jego wolę i wolę innych. Tak jest o wiele ciekawiej. Tak poznaje się to, co nie jest mną i dlatego zgodność woli tak cieszy.
Jako niewierzący mąż mógł tylko stać obok mnie na mszach. Nie wiem, jak to się stało, ale nawrócił się. W tle toczyło się normalne życie. Praca, dom, rodzina, znajomi. Ale transcendentny wymiar naszego istnienia stał się powoli naszym drugim, równoległym życiem, drugim domem, który budowaliśmy od dawna. Teraz wprowadzaliśmy się do niego. Kamieniem węgielnym naszego nowego życia stał się sakrament małżeństwa i Eucharystia. Co na tym zbudujemy, to dopiero miało się okazać. Cały czas budowla powstaje a końca pracy dalej nie widać...
Ślub odbył się w styczniu w kapitularzu Ojców Dominikanów. To był moment stawiania fundamentów. Ktoś za ścianą, w salce duszpasterstwa "Przystań", grał sobie na gitarze. Podczas komunii świętej zagrał Schody do nieba Led Zeppelin... No i zaczęły się schody. Dopiero zaczęło się dziać.
Następowało dużo "przypadków". Przypadkiem trafiłam na dobrego psychoterapeutę. Przypadkiem skończyłam studia mając już czworo dzieci. Przypadkiem wypatrzyłam z tłumu mądrego i uczciwego kapłana, który zgodził się zostać moim (a właściwie naszym) spowiednikiem. Na wstępie otrzymałam od niego cios między oczy, zostałam powalona na ziemię a potem powiedział, że mam sama wstać i sama poukładać się na nowo, kamień po kamieniu, porządnie. Tak zaczęła się nasza eschatologiczna przyjaźń. Raz nakrzyczał na mnie tak, jak Pan Jezus, gdy rozwalał ławki w świątyni. Na spowiedziach mówi prawdę prosto z mostu. Czasem to nawet miałam ochotę sama walnąć go za tą szczerość, ale mogłam tylko płakać. Wtedy podawał mi swoje chusteczki. Takie same ma w gabinecie nasza dominikańska pani psycholog - chusteczki do łez, które sączyły się z pootwieranych ran. Wyrzucanie boli. Umieranie lęku i zła boli. Potem jest nowe życie, które cieszy. Nie mogłam stale przerzucać swoich frustracji na męża za to, że mój ojciec mnie nie kochał. To musiało się zakończyć, abym mogła żyć Ewangelią, w przyjaźni z Bogiem i ludźmi. Bóg przecież działa w Kościele, przez Kościół i przez ludzi, którzy w nim są.
Po terapii zaproponowałam mężowi, aby się ze mną rozstał. Chciałam zwolnić go ze słowa. Chciałam, aby był wolny i szczęśliwy. To prawidłowa reakcja - nie poczucie winy, ale świadomość, że ktoś zbyt dużo inwestuje w relacje, nie dostając tego samego w zamian. Mąż powiedział, że nie zgadza się na żadne rozstanie, natomiast dopilnuje już tego, żebym wywiązała się z przysięgi, z danej mu obietnicy miłości. Przestał straszyć mnie rozwodem, a zaczął stawiać konkretne wymagania. Nie oczekuje niczego więcej niż tego, co sam daje. A daje bardzo dużo. Nie znam nikogo tak dobrego, cierpliwego, odpowiedzialnego jak on. Czasem widzę w nim Chrystusa. Tego, który obmywa uczniom stopy. I gdy oddaje Ojcu swoje życie, żebyśmy mogli uwierzyć miłości.
Gdyby ktoś zapytał mnie jak jest różnica pomiędzy naszym małżeństwem przed nawróceniem a tym teraz to powiedziałabym, że nie ma żadnej różnicy. Nasze małżeństwo jest podobne do Kościoła: piękne i straszne jednocześnie. Zarówno wtedy, jak i dziś wymaga od nas tyle samo poświęcenia i odpowiedzialności. Miłość też się nie zmieniła. Zawsze jest tą samą wierną, niezawodną, prawdziwą miłością.
Jednocześnie nasze małżeństwo od początku było nieudane. Prawie zawsze się kłócimy. Dzięki temu nigdy nie ma i nie było cichych dni - są same głośne. Chyba, że nie ma mnie w domu. Nigdy też nie było między nami zdrady. Fascynacje innymi osobami były, są i będą, bo ludzie są fascynujący i ciekawią nas, jednak tylko między nami istnieje taka więź, która całkowicie znosi dystans. Wobec innych ludzi dystans ten nadal pozostaje zachowany.
Podobno do miłości nikogo nie można zmusić. Nie można. Ponieważ miłość jest darem Boga dla tego, kto ma nas pokochać. Czasem darem wzgardzonym. Miłość jest darem widzenia w innych dobra i piękna, poznania prawdy o nas, którą zna Bóg. Prawdy, w którą my sami nie możemy uwierzyć a widzimy ją dopiero w konkretnym dobrym działaniu tych, którzy nas kochają. Zostajemy tym darem sobie powierzeni. I nie chodzi wyłącznie o miłość małżeńską, ale o wszystkie dojrzałe i odpowiedzialne relacje z ludźmi oparte na osobistej więzi każdego człowieka z Bogiem.
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł