W niewoli wcale nie musi być niewygodnie
Takie wygodne gniazdko często chcielibyśmy uwić sobie przy Bogu. On mnie nakarmi i napoi. On będzie mi błogosławił, żeby dobrze mi się wiodło. Ale czy o to chodzi w wierze?
Mocne słowa kieruje św. Paweł Apostoł do swoich adresatów: „To mówię i zaklinam się na Pana, abyście już nie postępowali tak, jak postępują poganie z ich próżnym myśleniem. (…) Wy zaś nie tak nauczyliście się Chrystusa” (Ef 4,17.20). Przestrzega przed „próżnym myśleniem”, które wyraża się w poczuciu, że wszystko mam pod kontrolą, że grzech trzymam na dystans, że zło mnie nie zaskoczy. Niewola grzechu wcale nie musi oznaczać permanentnego cierpienia. Człowiek uwikłany w grzech nie musi czuć się nieszczęśliwy, nie musi być „chodzącą depresją”. Grzech jest jak rak, może zżerać bezboleśnie, zajmując kolejne obszary ludzkiego ducha i skutecznie odciągając od Boga..
Dobrym przykładem są Izraelici będący w drodze do Ziemi Obiecanej. Zmęczeni trudną drogą mówią Mojżeszowi: „Obyśmy pomarli z ręki Pana w ziemi egipskiej, gdzie zasiadaliśmy przed garnkami mięsa i jadaliśmy chleb do syta!” (Wj 16,3). Grzech zniewala podstępnie – człowiek nie musi być świadomy życia w niewoli, bo dobrze mu się wiedzie. Na tym właśnie polega jego pułapka. Wydaje się, że wszystko jest OK, a nawet bardzo dobrze – życie układa się pomyślnie. Ale czy po czyjej myśli? Po Bożej myśli?
Wygodna niewola
„Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boga?” (J 6,28). To jest pytanie, którego człowiek nie powinien nigdy zaprzestać sobie zadawać. I nie ma na nie jednej uniwersalnej odpowiedzi. „Na tym polega dzieło Boga, abyście wierzyli w Tego, którego On posłał” (J 6,29). Wiara w Jezusa Chrystusa popycha człowieka do czynów miłości. Dla każdego z nas ich kształt będzie wyglądał inaczej, a ich wymiar będzie inny. Wszystko w zależności od kontekstu, w którym żyjemy, i od ludzi, których mamy wokół siebie. Miłość zawsze znajdzie środki wyrazu.
Wiara w Chrystusa nie jest jednak tylko ckliwym „kochaniem Boga i wszystkich ludzi” – łączy się z nią konkretna zmiana życia. Apostoł Narodów mocno to podkreśla: „(…) co się tyczy poprzedniego sposobu życia – trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych żądz, odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec się w człowieka nowego, stworzonego na obraz Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości” (Ef 4,22-24). Wiara to ciągłe umieranie w myśleniu i działaniu, by przez nas mogła objawić się Miłość Boga, która jest silniejsza niż śmierć. Wiara ma wyrwać nas z utartych schematów i rozwinąć w nas wyobraźnię miłości. Ten, kto kocha, szuka nieustannie nowych sposobów okazania tego ukochanej osobie.
Naród Wybrany miał jednak problem zrozumieć, że wyjście z Egiptu było znakiem miłości Boga do swojego ludu: „Wyprowadziliście nas na tę pustynię, aby głodem zamorzyć całą tę rzeszę” (Wj 16,3). Wygoda i poczucie bezpieczeństwa sprawiają, że człowiek nie za bardzo chce zmieniać swoje położenie, bo „dobrze jest, jak jest”. Pełny żołądek, nic nie boli, rozrywka, wystarczająca ilość odpoczynku – po prostu żyć, nie umierać!
Takie wygodne gniazdko często chcielibyśmy uwić sobie przy Bogu. On mnie nakarmi i napoi. On będzie mi błogosławił, żeby dobrze mi się wiodło. Ale czy o to chodzi w wierze? „Szukacie Mnie nie dlatego, że widzieliście znaki, ale dlatego, że jedliście chleb do syta. Zabiegajcie nie o ten pokarm, który niszczeje, ale o ten, który trwa na życie wieczne, a który da wam Syn Człowieczy (…)” (J 6,26-27). Jezus szybko sprowadza swoich słuchaczy na ziemię. A raczej podnosi ich utkwiony w ziemi wzrok ku niebu, wskazując na cel ludzkiego życia, który jest bardziej „ambitny” niż troska o zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Pokarmem, o którym mówi Chrystus, jest Eucharystia. Ona dość „blado” wypada przy rarytasach z tego świata. Przegrywa z piwem i golonką, z ruskimi pierogami i kaczką w buraczkach. Jednak to ona jest prawdziwym chlebem z nieba. Nie znaczy to, że w niebie się słabo je, ale że w życiu chodzi o coś więcej niż pełny żołądek – żeby kiszki nie grały marsza. Chodzi o to, by nie pogrzebać swojego serca, bo pozostanie tylko odegrać mu marsz pogrzebowy.
„Gdy się warstwa rosy uniosła ku górze, wówczas na pustyni leżało coś drobnego, ziarnistego, niby szron na ziemi. Na widok tego Izraelici pytali się wzajemnie: «Co to jest?» – gdyż nie wiedzieli, co to było. Wtedy powiedział do nich Mojżesz: «To jest chleb, który daje wam Pan na pokarm»” (Wj 16,14-15). Trzeba nieustannie pytać o Eucharystię, żeby nie utracić świadomości, czym ona jest. Z liturgicznymi obrzędami można się „otrzaskać”, można wpaść w tak wielką rutynę, że sakramentalne znaki nie będą robić na nas najmniejszego wrażenia, a wypowiadane słowa zdawać się będą jedynie pustymi formułkami. Człowiek mający zniewolone zmysły, nie dostrzeże w Eucharystycznym Chlebie nic więcej niż chleb, ani w Najświętszej Krwi Chrystusa nie ujrzy nic poza winem.
„Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój daje wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu. (…) Ja jestem chlebem życia” (J 6,32-33.35). To jest tajemnica Eucharystii. Dobrze wiemy, jak słabą mamy wiarę w to, że przystępując do Komunii Świętej, spożywamy samego Pana. Niezwykle paradoksalnie (i fascynująco zarazem!) brzmią słowa wypowiadane podczas każdej Mszy Świętej: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”. Obwieszczają wielką sprawę, ogromne zwycięstwo Boga nad siłami ciemności. W tym momencie nasze oczy utkwione są jednak w małym kawałku Chleba, bo to właśnie o Nim mowa.
Eucharystia nie mieści się w głowie, choć mieści się w rękach. Przerasta człowieka, choć ginie w jego wnętrzu. Jest fundamentem, choć jest tak krucha. Jest Obecnością, ale nie przeraża. Jest blisko, ale wynosi nas na wyżyny nieba. Jest prostym znakiem, lecz przechodzi ludzkie pojęcie. Może właśnie dlatego wzbudza tak wielkie wątpliwości. Jest Pokarmem ludzi wychodzących z wygodnej niewoli grzechu.
Skomentuj artykuł