Destrukcja liturgii
Powiem to z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa: na liturgii katolickiej czuję się często jak na pogańskim spędzie, jakbym wyznawał jakieś prymitywne wierzenia z prehistorii czy starożytności, a nie nowatorską i śmiałą, akcentującą więź z Bogiem, dającą nadzieję wiarę chrześcijańską.
Wielu publicystów różnej proweniencji światopoglądowej, związanych z Kościołem, ale i z nim skonfliktowanych czy otwarcie artykułujących poglądy ateistyczne, stara się sformułować diagnozę kondycji Kościoła, przedstawić skrupulatny opis jego sytuacji teologicznej i duszpasterskiej, wymierzyć, jaka jest jego współczesna pozycja na mapie idei i czy to miejsce mu służy. Czytamy mnóstwo analiz, zarówno w czasopismach katolickich, jak i niekatolickich, dotyczących coraz mniejszej liczby wierzących, kryzysu refleksji teologicznej, uwikłania politycznego Kościoła. Refleksje te korzystają z narzędzi wielu nauk i przyjmują wiele stylów: są luźnymi felietonami ledwo sygnalizującymi rozmaite bolączki, rozbudowanymi studiami socjologicznymi i psychologicznymi, zdarzają się także filozoficzne czy teologiczne próby interpretacyjne.
Konieczna jest precyzyjna gradacja formułowanych spostrzeżeń i przemyśleń, nie wszystkie problemy znaczą przecież tyle samo, każdy ma inną wagę i dramaturgię, każdy inaczej się zaznacza i ma inny wpływ na Kościół. Pewne problemy mają charakter elementarny, sięgają fundamentów, pryncypiów Kościoła; vide: głośne zakwestionowanie przez profesora Węcławskiego bóstwa Chrystusa; inne towarzyszą głośnemu wypowiedzeniu tychże – po słynnej apostazji Węcławskiego ujawniła się niezdolność środowisk teologicznych do odważnej i nowatorskiej refleksji teologicznej, do podjęcia ze zbuntowanym teologiem śmiałej polemiki; inne jeszcze są sprawą kwestii dyscyplinarnych, pojmowania litery prawa – dużo tu mówi się o celibacie czy o koniecznych reformach formacji zakonnej. Nie brakuje także trudności duszpasterskich, które stąd wynikają, że zmienia się ludzka wrażliwość, świat się przekształca, a wraz z nim duchowe potrzeby.
Jak mi się zdaje, komentatorzy zbyt często wrzucają to wszystko do jednego worka, nie grupują tego i nie selekcjonują. Problemy w Kościele to dla rozmaitych autorów ciemna masa pogmatwanych spraw, w których trudno, ich zdaniem, wyróżnić kwestie zasadnicze, przyczynowe, i wtórne, będące skutkiem jakichś pierwotnych zawirowań.
Tymczasem, w moim odczuciu – jakkolwiek faktycznie trzeba debatować nad kryzysem badań teologicznych, a także nad drastycznie zmniejszającą się potrzebą ludzi do odkrywania świata religii, nad pewnymi trudnościami psychologicznymi – za najistotniejszy ból danej wspólnoty religijnej uznać zawsze należy destrukcję sacrum i uzurpowanie sobie przez członków wspólnoty prawa do władzy nad działaniami Bożymi. Największym problemem danej religii nie jest więc nigdy to, że jej teologowie się sprzeczają, nie mogą dojść do porozumienia, tworzą szereg odmiennych koncepcji i kierują się różnymi intuicjami. Problemem nie jest też mnogość teologicznych przekonań albo ich skostniałość – problemem jest próba zawłaszczenia sobie tych sfer, w których działa Bóg, i w których daje człowiekowi siebie, próba rozgrywania w ich obrębie rozmaitych małych i szkodliwych wojenek. W przypadku katolicyzmu powiedzieć trzeba: wielkim dramatem nie jest kryzys studiów teologicznych, nieudolność danych profesorów, brak ciekawych badań, ale destrukcja liturgii i jej instrumentalizacja.
Różne ona przybiera formy i różne ma oblicza, zaznacza się w Kościele powszechnym, często zaś jej szczególna wyrazistość związana jest z Kościołami partykularnymi, wspólnotami i duszpasterstwami, które te Kościoły tworzą. Mimo wielu niuansów niszczenie liturgii, jak mi się wydaje, zawsze ma jedno źródło, jedna ludzka postawa się za nim kryje. Tą postawą jest pycha, przekonanie człowieka, że ma władzę, że może dowolnie modyfikować rzeczywistość, że to on jest kreatorem. Kapłani są bardzo aktywni w rozmaitych formach pastoralnych, organizują liczne zloty i pielgrzymki, prowadzą grupy modlitewne, organizują wycieczki, telefony zaufania, prowadzą działalność charytatywną. Często także są czynni obywatelsko czy samorządowo. Wspierają różne inicjatywy oddolne. I chwała im za to. Po częstokroć jednak tę swoją kreatywność wnoszą do liturgii, nie dostrzegają w niej rzeczywistości specjalnej, Bożej, ale kolejną sferę, którą trzeba duszpastersko przetworzyć. Siebie w tej sferze stawiają na pierwszym miejscu. Tak jak są liderami różnych środowisk, tak i w liturgii chcą nimi być. Zaczynają liturgię modyfikować, zostają jej demiurgami, liturgia zaczyna być miękkim tworzywem, w którym rzeźbią na własną modłę, podług własnych charakterów i przekonań. Liturgia zaczyna im podlegać. Nie jest już dziełem Boga, ale zaczyna być koncepcją kapłana. Kapłan nie umie się przed nią ukorzyć, uznać wyższości liturgii, jej nadprzyrodzoności. Nie umie uznać, że liturgia jest od niego większa, że to ona do niego przychodzi i on ma się jej poddać, uznać jej zbawienną siłę. Liturgia zostaje ściągnięta na ziemię, nie odbija już nieba, ale odbija wnętrze kapłana. Znika poczucie sacrum, poczucie wspólnoty Kościoła, wyeksponowana zostaje za to swoista wspólnota towarzyska, pewien klub konkretnego kapłana, a w nim ludzkie nieudolności i grzechy, często różne śmieszne i mało wartościowe idee. Liturgia w takim układzie nie przemienia już, nie daje siły, traci swoją Chrystusowość, konserwuje za to błędy i brak rozwoju, zatrzymuje człowieka przy jego błahostkach. Dane kościelne środowisko, które uzurpuje sobie prawo do używania liturgii podług swojego widzimisię, nie wskazuje już na witalność Kościoła, na kościelny autorytet, ale na własne przymioty. Tym samym liturgia staje się antyliturgią i jako taka musi wzbudzać niepokój wiernych, ich zastanowienie i intensywne pytania o taki stan rzeczy. Musi także skłaniać wiernych do wyraźnych żądań pod adresem biskupów, żeby liturgii przywrócono należny jej pietyzm, żeby, co najważniejsze, dostrzeżono jej świętość.
W tym tekście chciałbym przedstawić najwyrazistszy w polskim Kościele przykład destrukcji liturgii. Jest to sytuacja o tyle charakterystyczna i warta uwagi, że bardzo zakorzeniona w historii tego, co się zwie polskością, trwająca przez wieki, przesycona bardzo silną i lubianą ideologią. Ponadto problem, który zamierzam wykazać, zastanawia, ponieważ spotyka się z powszechną aprobatą biskupów. Ani razu hierarchowie nie występowali przeciw niemu, nie starali się go rozwiązać, niemal wcale nie dostrzegali.
W przedstawieniu tematu pomóc może list, jaki otrzymałem jakiś czas temu od młodego księdza z zachodniej Polski – bardzo dramatyczny, bolesny. Autor korespondencji trafił w miesięczniku „List” na mój reportaż, w którym zastanawiałem się nad kryzysem formacji seminaryjnej. Postanowił do mnie napisać. Pozwoliłem sobie zacytować z listu najważniejsze fragmenty: Niech Pan popatrzy, jak się w Polsce msze odprawia. Szczególnie w małomiasteczkowych i wiejskich parafiach. W takich jak ta, gdzie ja pracuję. U mnie proboszcz wychodzi do ołtarza i zamiast się trzymać mszału, czynić dzieło Jezusa, urządza pogadanki z wiernymi. Najpierw są informacje, ile kto dał na remont kościoła, i kto nie dał. Potem, na kogo trzeba głosować. A potem same modlitwy za ojczyznę, za jedną partię, o nawrócenie innej partii. Dominuje poetyka bogoojczyźniana. To jest problem zasadniczy. Nie ma uniwersalizmu chrześcijańskiego, Ewangelii, Chrystusa. Jest Polska, jej mitologia, symbole. Jest polska martyrologia. W Polsce ksiądz wychodzi do ołtarza i nie ma przed sobą Kościoła, wspólnoty ochrzczonych, ale ma Polaków. I zamiast uczyć Ewangelii, zamiast uczyć chrześcijaństwa, uczy polskości. Uczy, który naród jest wielki, a który nie. Powiem dosadnie, z ostatnich miesięcy: zamiast ofiary Chrystusa, sprawuje ofiarę smoleńską. Mój proboszcz nakazuje mi w czasie mszy, w trakcie Modlitwy Eucharystycznej, wspominać zawsze „pomordowanych w Katyniu”. Nakazuje mi wspominać, jak on to mówi, Katyń 2010. Na moją uwagę, że zmarłych w różnych sytuacjach są miliony i warto poprzestać na ogólnej formule, odpowiada, że TO ON W TEJ PARAFII DECYDUJE, CO SIĘ MÓWI NA MSZY (zaznaczenie moje). To jest dramat wielu polskich księży. Ich się zmusza do popełniania nadużyć liturgicznych. Taka jest po prostu aura. Taki nacisk ze strony przełożonych czy wspólnoty. Mało kto odprawia mszę jak Kościół przykazał, większość urządza ideologiczną hucpę. To jest największa tragedia Kościoła w Polsce, że on jest strasznie lokalny, upaprany w lokalne spory, w małe rzeczy, i ten szkodliwy lokalny nacjonalizm wnosi do liturgii. Polski ksiądz po prostu musi kochać Polskę i musi to wyrażać w liturgii. Na inną perspektywę bardzo często nie ma miejsca. Choćby ksiądz był najporządniejszy, miał największą wiedzę i wiarę, choćby chciał dać wiernym porządną liturgię, która by im ukazała Chrystusa, to mu nie pozwolą koncelebransi albo sami wierni czy nawet organista. Zawsze znajdzie się ktoś, kto na mszy albo zaśpiewa „Rotę”, albo wniesie sztandary do kościoła, albo powie, kto jest prawdziwym Polakiem, a kto nie.
Dramatycznie brzmią te słowa. Czytałem je dłuższą chwilę, wracałem do nich kilkakrotnie. Postanowiłem wykorzystać je w niniejszym tekście. Czy autor tych słów, trzydziestodwuletni ksiądz z zachodniej Polski, nie obrazuje rzeczywiście największego bólu polskiego Kościoła, największej jego traumy? Czy nie ukazuje nam zjawiska, do którego tępienie samodzielnych teologów, niski poziom intelektualny studentów teologii czy duże upolitycznienie duchowieństwa są ledwie dodatkami?
To zdaje się być kluczową tragedią polskiego Kościoła: on swoje upolitycznienie, narodowy ton, sprzyjanie ojczyźnianej wizji świata wnosi do liturgii. Liturgię podporządkowuje programowi konkretnej partii, konkretnemu stylowi światopoglądowemu. Liturgia nie jest przez to rozumiana już jako przestrzeń obecności Boga, jako przestrzeń zmartwychwstania, przestrzeń komunii, ale jako – wracając do wyżej zacytowanego listu czy do pierwszych, teoretycznych akapitów tego tekstu – lokalne wydarzenie towarzyskie, prywatny komentarz księdza do tego, co się wydarzyło w kraju i w regionie. Staje się celebracją małej religijności, skarlałej wrażliwości ludowonarodowej, za burtę wyrzuca przesłanie Ewangelii. Znika harmonia Kościoła, zostaje polskość.
Niewątpliwym dramatem jest ksenofobia wielu kościelnych środowisk, antysemityzm, rozwijanie mitologii w miejsce nauki Kościoła. Słusznie to niegdyś wypunktowywał Tadeusz Bartoś: Jezusa Ewangelii zastępuje się Jezusem z prywatnych objawień, Jezusem siostry Faustyny, lukrowanym Jezusem rozmaitych legend i ludowych obsesji, który to Jezus nie ma żadnego potencjału formacyjnego, nie czyni ludzi lepszymi, wspiera za to ich życiowy marazm. Można by to wszystko uznać za domenę pewnych środowisk, problem prywatny, niewartą uwagi skazę psychiczną niektórych grup społecznych. Niestety, to rozsadza fundament Kościoła i przenika do liturgii. Narusza sakramenty. Dekonstruuje to, przez co Kościół istnieje. Można przecież znosić księdza czy biskupa, który swoje szkodliwe poglądy wypowiada w gazecie, przed kamerami, można, a nawet trzeba, uszanować staruszkę, która ceni proste i naiwne formy pobożności, ale trudno już zachować cierpliwość, gdy te wszystkie mitologie i banialuki manifestuje się w czasie mszy świętej, zamiast sacrum, kosztem powszechności Kościoła, kosztem wiarygodności jego posługi.
To, że katechizacja nie działa, wiadomo od dawna, że Kościół bardzo lubi narodową dykcję – także. Myślę, że czas otwarcie powiedzieć rzecz kluczową: Kościół swoim narodowym sznytem podnosi rękę na liturgię.
A to jest już dowodem kompletnego zagubienia Kościoła, zatracenia świadomości wiary, zatracenia tożsamości. Jeśli liturgia ma się kiepsko, trudno, żeby sytuacja pastoralna miała się dobrze. Skoro źródło jest zabrudzone, to i strumienie są niezbyt klarowne, nieczystości rozlewają się na wszystkie sfery kościelnej pracy.
Powiem to z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa: na liturgii katolickiej czuję się często jak na pogańskim spędzie, jakbym wyznawał jakieś prymitywne wierzenia z prehistorii czy starożytności, a nie nowatorską i śmiałą, akcentującą więź z Bogiem, dającą nadzieję wiarę chrześcijańską. Całe piękno liturgii, proklamacja Słowa Bożego, ta wyjątkowość Bożej miłości, którą nam w liturgii odsłania Kościół, zostają unurzane w błocie, zbrukane. Z takim błotem zetknąłem się ostatnio w małym polskim miasteczku.
Proboszcz z ołtarza powiedział: Witam ciepło na mszy pana burmistrza. Pamiętajmy, żeby na niego niedługo głosować. On ma dobre poglądy, prorodzinne, takie jak trzeba.
Liturgia tak odprawiana nie może dać owoców. Księża, którzy nie umieją uszanować Jezusa Chrystusa i eksponują wyłącznie siebie i swój światopogląd, nie mogą być naszymi przewodnikami. To jest na dziś zasadnicze zadanie dla polskich księży, wyartykułuję je dobitnie: niech się nauczą odprawiać mszę. Liturgia musi otrzymać należną jej estymę. Inaczej jakakolwiek dyskusja o Kościele nie będzie miała sensu.
Jarosław Dudycz, autor tekstów publikowanych w różnych czasopismach społeczno-religijnych, współpracownik katolickiego magazynu „List”, prowadzi blog „Rewolwer i melonik”.
Skomentuj artykuł