Życie nie kończy się śmiercią
Myślę, że każdy z nas może zauważyć w sobie takie ciche, czasem zupełnie nieuświadomione pragnienie, żeby wycisnąć z życia jak najwięcej. Żeby niczego nie przegapić, żeby spróbować, posmakować i doświadczyć. Taki wewnętrzny imperatyw, który każe nam biec szybciej, pracować więcej, planować kolejne wakacje, kupować nowe rzeczy. Boimy się pustki, boimy się nudy, a najbardziej chyba boimy się poczucia, że nasze życie przeleciało nam przez palce. I w tym pędzie łatwo uwierzyć, że sensem jest właśnie to – kolekcjonowanie wrażeń, zabezpieczanie swojej przyszłości, budowanie wokół siebie muru z komfortu i przyjemności.
Aż przychodzi ta dzisiejsza niedziela i Bóg, który przez Ewangelię stawia przed naszymi oczami obraz wywracający ten nasz poukładany świat do góry nogami. Obraz tak prosty i tak brutalny zarazem, że aż chce się odwrócić wzrok i powiedzieć: „Dość!”. Mamy bogacza, który „ubierał się w purpurę i bisior i dzień w dzień świetnie się bawił” (Łk 16,19). Mamy też żebraka Łazarza, który leżał u jego bramy, pragnąc nasycić się resztkami ze stołu bogacza. Dwóch ludzi, dwa światy – oddzielone od siebie symboliczną, a jednak nieprzekraczalną bramą.
Jaki był grzech tego bogacza? Ewangelia nie mówi, że był złym człowiekiem, że kogoś skrzywdził, że dorobił się swojego majątku na kradzieży. Może nawet płacił podatki i czasem rzucił jakiś grosz na cele charytatywne. Jego grzech był o wiele bardziej subtelny i, co przerażające, o wiele bardziej powszechny. On po prostu nie widział. Był tak zajęty swoim „świetnym bawieniem się”, swoim „bisiorowym” życiem, że leżący u jego progu człowiek stał się dla niego przezroczysty. Był elementem krajobrazu, niewygodnym, ale możliwym do zignorowania. Problemem bogacza nie było to, co miał, ale to, czego nie widział. Jego serce, wypełnione po brzegi doczesnością, stało się ślepe na drugiego człowieka i, co za tym idzie, ślepe również na przychodzącego w biedaku Boga.
To jest właśnie ta pułapka, o której wspomniałem na początku. Kiedy człowiek skupi się wyłącznie na tym, co tu i teraz, próbując „wycisnąć” z każdego dnia jak najwięcej dla siebie, to jego horyzont dramatycznie się zwęża. Przestaje widzieć dalej niż czubek własnego nosa i koniec własnego życia. Wszystko, co wykracza poza ten horyzont – wieczność, zbawienie, drugi człowiek w jego realnej potrzebie – staje się abstrakcją. Staje się czymś, czym można się zająć później. Kiedyś.
I wtedy przychodzi śmierć: „Umarł żebrak i aniołowie zanieśli go na łono Abrahama. Umarł także bogacz i został pogrzebany” (Łk 16,22). Śmierć jest sprawiedliwa, jest wielkim wyrównaniem. Zdziera z nas wszystkie maski, wszystkie nasze „bisiory” i stawia nas w prawdzie przed Bogiem. I co się okazuje? Że ta brama, która na ziemi oddzielała bogacza od Łazarza, po śmierci zamienia się w „wielką przepaść”, której nikt nie może przekroczyć. Dlaczego? Bo tę przepaść bogacz wykopał sobie sam, za życia. Wykopał ją każdym dniem, w którym ignorował Łazarza, każdym dniem, w którym jego serce było zamknięte, każdym dniem, w którym żył tak, jakby Bóg i wieczność nie istnieli.
To jest niesamowicie mocna i ważna lekcja dla nas. Niebo nie jest jakąś bajką dla biednych, ukojeniem dla tych, którym się w życiu nie udało. Nie jest nagrodą pocieszenia. Niebo jest obietnicą, która już się spełnia. Jest konsekwencją życia z otwartym sercem. A piekło? Piekło to nie jest miejsce, do którego Bóg zsyła złych ludzi. Piekło to stan, który odzwierciedla kondycję serca tak bardzo zamkniętego w sobie, w swoim egoizmie, że nie jest w stanie otworzyć się na miłość. Bogacz nawet po śmierci, w otchłani, nadal myśli po staremu. Nadal widzi w Łazarzu chłopca na posyłki: „Ojcze Abrahamie, ulituj się nade mną i poślij Łazarza; niech koniec swego palca umoczy w wodzie i ochłodzi mój język, bo strasznie cierpię w tym płomieniu” (Łk 16,24). On się nie zmienił. Nawet cierpienie nie otworzyło mu oczu.
Jak się przed tym bronić? Jak walczyć z tą ślepotą serca? Paweł Apostoł w drugim czytaniu daje nam konkretną wskazówkę. Pisze do Tymoteusza: „Walcz w dobrych zawodach o wiarę, zdobądź życie wieczne: do niego zostałeś powołany i o nim złożyłeś dobre wyznanie wobec wielu świadków” (1 Tm 6,12). Wiara nie jest stanem błogiego spokoju, nie jest czymś, co się po prostu ma. Wiara jest walką. Ale nie jest to walka o to, żeby być lepszym od innych. To nie jest wyścig szczurów przeniesiony na płaszczyznę duchową. To jest walka o serce. Walka o to, żeby pozostało otwarte na zbawienie, żeby go nieustannie pragnęło.
Paweł wymienia nawet oręż, jakim mamy w tej walce dysponować: „(…) podążaj za sprawiedliwością, pobożnością, wiarą, miłością, wytrwałością, łagodnością” (1 Tm 6,11). Każda z tych cnót jest jak ćwiczenie dla oczu naszego serca. Sprawiedliwość każe nam oddać każdemu to, co mu się należy – a więc dostrzec drugiego. Miłość każe nam wyjść poza siebie. Cierpliwość uczy nas czekać na Boga i Jego czas. Łagodność rozbija pancerz naszej pychy, pomagając zdobyć się na miłosierdzie wobec innych. Ktoś, kto jest blisko Pana i podejmuje tę codzienną walkę, zaczyna mieć szersze spojrzenie. Jego serce się poszerza – staje się bardziej miłosierne, bardziej otwarte. Taki człowiek wie, że życie nie kończy się na bramie jego domu, na jego koncie w banku, na jego planach urlopowych. Wie, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. I to jest najlepsza nowina, jaką możemy usłyszeć: śmierć nie jest końcem! To prawda, jest sprawiedliwa i nieunikniona. Ale jest tylko przejściem. I o to właśnie chodzi w wierze – nie tylko o to, żeby jakoś przetrwać doczesność, ale żeby świadomie i z nadzieją pielęgnować w sobie pragnienie wieczności.
Kiedy bogacz prosi Abrahama, by posłał Łazarza do jego braci, by ich ostrzegł, słyszy druzgocącą odpowiedź: „Mają Mojżesza i Proroków, niechże ich słuchają. (…) Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą” (Łk 16,29.31). Mamy wszystko, czego nam trzeba. Mamy Pismo Święte, mamy sakramenty, mamy Kościół. Mamy też naszych „Łazarzy” u bram – ludzi samotnych, potrzebujących, zapomnianych, czekających na miłosierdzie i przebaczenie. Bóg nie ześle nam spektakularnych znaków z zaświatów. On już dał nam wszystko. Pytanie brzmi, czy my chcemy słuchać i czy chcemy widzieć. Czy nasza codzienna walka o wiarę sprawia, że nasze serce staje się coraz bardziej podobne do serca Jezusa? Czy raczej upodabniamy się do bogacza, który miał wszystko, a ostatecznie nie miał nic, bo stracił to, co najważniejsze – miłość?


Skomentuj artykuł