"Ciało i krew". Do czego jest zdolny zdesperowany człowiek?
Gdzie zaczyna się zbrodnia? Czy zło wydarza się już wtedy, gdy człowiek daje się ponieść swojej wyobraźni i zaczyna snuć plany, jednocześnie uciszając głos sumienia? Dokąd prowadzą moralne kompromisy? Sięgnij po nową książkę Marty Łysek "Ciało i krew".
Krakowski dziennikarz przyjeżdża na Podlasie, by szukać haków na jednego z lokalnych księży. Niespodziewanie staje się podejrzanym w sprawie o morderstwo, podobnie jak ksiądz, o którym chciał napisać swój przełomowy tekst. Co na ten temat uważa wąsaty i szczęśliwie żonaty nadkomisarz policji? Dlaczego nie zgadza się z nim młodsza aspirant z tajemniczą przeszłością? Czy to przypadek, że zbrodnia wydarza się podczas przygotowań do pierwszej komunii w eucharystycznym sanktuarium, jednym z dwóch takich wyjątkowych miejsc w Polsce?
Gdzie zaczyna się zbrodnia? Czy zło wydarza się już wtedy, gdy człowiek daje się ponieść swojej wyobraźni i zaczyna snuć plany, jednocześnie uciszając głos sumienia? Wobec dylematów moralnych nigdy nie pozostajemy sami, a nasze uczynki zawsze wpływają na innych ludzi. Przyczyna rodzi skutek, ludzkie losy zazębiają się i plączą, a drobny, codzienny heroizm może mieć wielką moc przywracania światu równowagi. I tego właśnie doświadczają na własnej skórze bohaterowie podlaskiego kryminału: nieustannej konieczności podejmowania wyborów, które czasem niosą ze sobą chaos i destrukcję, a kiedy indziej przynoszą spokój serca.
Książka Marty Łysek "Ciało i krew" to lekki kryminał, w którym nie dominuje przemoc ani brutalność. Powieść w sam raz na wakacje, napisana z poczuciem humoru, pokazująca spokojne piękno Podlasia i zło, które może czaić się wszędzie, ale wcale nie musi wygrywać.
Przeczytaj fragment książki "Ciało i krew"
***
Antek właściwie nie wiedział, czy na pewno chce to zrobić. Ale nogi jakby wiedziały lepiej; niosły go prosto na komisariat. Kilka razy chciał nawet zawrócić i udawać sam przed sobą, że szedł zupełnie gdzie indziej, ale jakoś nie mógł. Musiał w końcu komuś o tym powiedzieć. Więcej: musiał za to zło zrobić coś dobrego. Wyrównać rachunek.
Podszedł do drzwi, wyciągnął rękę – ale drzwi otworzyły się, zanim zdążył złapać klamkę, ze środka wypadł jakiś facet z wąsami, niemal go potrącił, mruknął coś jakby „przepraszam” i pobiegł. Może to jakiś uciekający złodziej? Aż go rozbawiła ta myśl, a zaraz potem poczuł, jak bardzo jest zestresowany.
Bał się, po prostu się bał. Bo też był winny. Mógł coś zrobić. Mógł się nie zgodzić. Mógł. Tylko nie umiał. A potem było za późno, żeby z tego układu uciec. I dlatego Jarek… Całe szczęście, że go odratowali.
Dobra, nie ma co stać na schodach, czuł, że jeśli poczeka jeszcze chwilę, to ucieknie, więc wziął głęboki wdech i wszedł. W środku było jak w starym biurze. Podszedł do policjanta przy czymś w stylu recepcji.
– Dzień dobry, ja…
– Tak? Coś się stało?
– Ja… chciałem porozmawiać z taką panią policjantką, Sarą Halińską. – Chyba dobrze zapamiętał nazwisko. Teraz pomyślał, że mógł je gdzieś sprawdzić.
– Aspirant Sarą Halicką? – upewnił się policjant. Miał dużą głowę i gładko ogolone policzki.
– Tak, tak.
– Masz do niej sprawę?
– Mam… mam jej coś ważnego do przekazania.
– Rozumiem.
Cisza.
– I, i… czy mogę z nią porozmawiać?
– Zaraz sprawdzimy. – Policjant zerknął w monitor ustawiony na biurku. – Nie, nie ma jej teraz.
– A kiedy będzie?
– Trudno powiedzieć, jest w terenie.
– To ja poczekam. – Antek czuł, że jeśli stąd wyjdzie, nie znajdzie już w sobie tyle odwagi, żeby wrócić.
– To może potrwać.
– Ale poczekam.
– Dobrze. Tam możesz usiąść. – Mężczyzna machnął ręką w kierunku stojących w głębi krzeseł, ale Antek wolał zostać blisko wejścia, więc stanął sobie pod ścianą, czując się jak przed wizytą u dentysty, i zaczął się rozglądać.
Marta Łysek "Ciało i krew" Wydawnictwo WAM
Na wielkiej ściennej tablicy wisiała masa różnych kartek. Jakieś ogłoszenia, wydrukowane memy, rozpiski, nazwiska. I nagle wśród tych kartek zobaczył… twarz Jarka. Portret pamięciowy! Fuck. Poczuł, jak oddech mu się skraca, a żołądek ściska się kurczowo. Bo obok… obok wisiał drugi portret. Trochę przysłonięty inną kartką. Musiał go zobaczyć. Musiał. Zaczął się więc gapić na tablicę, potem podszedł do niej bardzo, bardzo powoli i dyskretnie, miał wrażenie, że pokonanie tego metra zajęło mu z godzinę, tak bardzo nie chciał na siebie zwrócić uwagi. Zerknął na policjanta schylonego nad telefonem, delikatnie odchylił kartkę…
I wtedy naraz wydarzyło się kilka rzeczy. Do środka wpadł policjant z owczarkiem niemieckim. Za nim dwóch innych. Ten zza lady zerwał się, opuścił swoje centrum dowodzenia i zaczął wylewnie witać się z psem. Telefon na ladzie zaczął dzwonić dźwięcznym, przenikliwym drrrryń! Policjanci rozmawiali, nikt nie zwracał na Antka uwagi i ten w ogólnym chaosie zobaczył, że twarz na drugim portrecie to wcale nie jego.
Ulga i zdumienie uderzyły go jak fala. Ta druga twarz nie była też twarzą tamtego. Ale kogoś mu przypominała, czuł, że widzi czyjś kiepsko narysowany portret i nie mógł znaleźć pierwowzoru w pamięci, choć wiedział, że go zna. Skądś zna. Dlaczego to nie była jego twarz? Nic się tu nie zgadzało. Nie rozumiał. I kto przyszedł na policję, żeby o nich opowiedzieć? Kto jeszcze mógł wiedzieć? Poczuł się nagle bardzo niepewnie.
Pies piszczał z radości, telefon dzwonił, policjanci głośno rozmawiali o sobotnich planach, a Antek nie nadążał za swoimi myślami. Czyli nic o nim nie wiedzieli. Czy to znaczy, że nie musi się do niczego przyznawać? Nie musi nic mówić…Nikt go nie znajdzie?
Skoro znaleźli Jarka, skoro byli u niego w szpitalu, to jego portret też powinni już mieć. Czyli Jarek nic nie powiedział? A może to Antek nie wiedział wszystkiego? Może był ktoś jeszcze… A jemu się wydawało, że to Jarek tak bardzo nie ogarnia, że trzeba go chronić? Może to jego kumpel wiedział więcej? Albo… zrobił więcej? Musi o tym powiedzieć!
Wsypiesz kolegę. Zdrajca! – pisnął cicho jakiś paskudny głosik gdzieś tam, z tyłu głowy.
Muszę o tym komuś powiedzieć. Zamknij się. Ktoś może być w niebezpieczeństwie, odpowiedział głosikowi.
Ty jesteś w niebezpieczeństwie! – zawołał głosik. Nie lubił go.
Nie, nie jestem, sam tu przyszedłem, z własnej woli, nic mi nie zrobią.
Ale dlaczego ten drugi portret? Czuł się zupełnie zdezorientowany. Może był tylko pionkiem, najmniej świadomym kawałkiem tej chorej układanki? Zawahał się. Czy powinien wszystko powiedzieć tej policjantce? Przynajmniej czegoś by się dowiedział. Musiała coś wiedzieć, inaczej nie kazałaby temu policjantowi gonić go pod szpitalem. I nie krzyczałaby, żeby przyszedł porozmawiać. Spojrzał jeszcze raz na portret, jego mózg rozpaczliwie szukał w pamięci tej twarzy, a on nie wiedział, co ma robić. Kompletnie nie wiedział.
– …szukać tropu w lesie – usłyszał nagle strzęp rozmowy policjantów.
Ślady w lesie… Spojrzał na owczarka, grzecznie siedzącego przy nodze. Pies tropiący! Poczuł nagłe ukłucie strachu, a potem, nie myśląc dłużej, ruszył do drzwi i wypadł na ulicę.
***
Gdy Grzegorz wracał znad zalewu, zaczęło wiać. Chmury robiły się coraz ciemniejsze, w powietrzu czuć było nadchodzący deszcz. Szedł i zastanawiał się, co pani aspirant robiła nad wodą w sukience. Może miała wolny dzień? Nie, przecież mówiła, że jest na służbie. Dziwne. Może zastawiała na kogoś pułapkę, jako przykrywka, podpowiedziała mu część mózgu odpowiedzialna za szalone pomysły. Bardzo śmieszne, serio, odpowiedział jej.
Wiatr zwiał mu pod nogi podartą foliową reklamówkę. Owinęła się wokół nogawki, a potem kolejny podmuch poniósł ją dalej. Pewnie wywiało ją z kosza; Sokółka była schludna i czysta, śmieci raczej nie walały się byle gdzie. Przynajmniej w miejscach, w których Grzegorz zdążył już być. Najbardziej zaśmiecony był lasek koło cmentarza; być może – tak jak w innych małych miasteczkach – robił za pijacką melinę dla lokalnej młodzieży i wyrzutków społeczeństwa. Inne miejsca były całkiem przyjemne.
Sama Sokółka przypominała troszeczkę starannie wykonaną makietę: sporo było drzew, niskich domków, ładnie przystrzyżonych trawników, ale właściwie niczym się nie wyróżniała. Było miło. Sympatycznie. Jak w tych wszystkich serialach kryminalnych, w których miłe, małe miasteczko stanowi tło dla jakichś paskudnych wydarzeń, wcale nie tracąc nic ze swojego uroku. W środku miasta – bo Grzegorz nie był pewien, czy można to nazwać „centrum” – łatwo było się orientować; po tych dwóch dniach na miejscu wiedział już, którędy iść, żeby dojść tam, gdzie zamierzał. I wszędzie dało się dotrzeć na piechotę.
Przeszedł dość – dla odmiany – zaniedbaną ulicą, na której tiry wycisnęły brzydkie koleiny, potem przeciął torowisko i już był prawie pod kościołem; mijał teraz jednorodzinne domki, wszystkie otoczone bujną zielenią. Cisza, spokój, ulicą nic nie jechało, tylko wiatr zamiatał piach i gałązki. Niebo zaciągnęło się całkiem i zrobiło lekko groźne i szaroniebieskie. Skręcił w lewo, przeszedł na drugą stronę dużej ulicy i dotarł do wielkiej murowanej bramy prowadzącej na teren kościoła; znowu się zastanawiał, czy ktokolwiek nią wjeżdża, czy tak sobie stoi dla ozdoby. Przeszedł pod półokrągłym sklepieniem, chłód starego muru przyjemnie go orzeźwił, ale tylko na momencik. Gdy się patrzyło spod bramy, alejka prowadząca do głównego wejścia wyglądała bardzo zachęcająco: zielony szpaler drzew ciągnął się wzdłuż równego chodnika, kwiaty kwitły, trawnik się zielenił („oczko w głowie proboszcza”, zabrzmiał mu w uszach głos tamtej kobiety od kwiatków).
Nie skorzystał jednak z tego zaproszenia; skręcił w lewo, łukiem omijając kościół, i ruszył prosto do zajazdu. Wpadł do pokoju, napił się wody z kranu, złapał notes, wiatrówkę na wszelki wypadek i poszedł do auta. Było jeszcze trochę za wcześnie, żeby jechać do Białegostoku, ale chciał jeszcze po drodze zajrzeć do redakcji Sokółki Online.
Zaparkował auto kawałek od redakcji. Drzwi były otwarte, więc wszedł, ale w środku nie było widać nikogo. Zawołał, rozejrzał się, ruszył dalej. Przeszedł korytarzem, zajrzał do jednego pokoju, do drugiego.
– A czego tu szuka? – zawołał ktoś za nim.
Odwrócił się na pięcie. Przy drzwiach stała starsza pani z wózeczkiem środków czyszczących.
– A redaktorów.
– A nie ma nikogo.
– A gdzie są? – nie mógł się powstrzymać.
– A skąd mnie to wiedzieć.
Czy ona to robi specjalnie? Chyba nie.
– Musi na materiały pojechali gdziesik. Sobota to zawsze taka, niusowata. Wszystkie latają, jakby im kto soli na ogon nasypał, łoj, Boże!
– Coś się stało?
– Ukatrupili kogo. Ja takimi rzeczami nie zajmuję się. Tualety sprzątam. Niech potem przyjdzie.
– Ukatrupili?
– Tak ja słyszała.
– Ale kogo?
Spojrzała na niego spode łba.
– A ja dla niego takich informacjów mówić nie będę. Potem niech przyjdzie.
– To dziękuję – wycofał się, bo sam sobie znajdzie, nie? Zwłaszcza że, jakby to powiedzieli lokalsi, miał pewne usilne podejrzenia. Wrócił do auta i pojechał prosto do Białegostoku. Artur dwa razy zdążył już mu napisać, żeby się przypadkiem nie spóźnił. A dziś Grzegorz wolał go nie wkurzać.
Skomentuj artykuł