Bóg, przyroda i endorfiny czyli dlaczego warto modlić się na spacerze?
Czy Ten, który ukazał się Mojżeszowi w płonącym krzewie, nie może objawić się nam w wietrze poruszającym gałęziami drzew?
W czasie pandemii koronawirusa wielu z nas musiało zostać w domach; najtrudniejszy był przełom marca i kwietnia, kiedy zamknięto parki i zakazano wstępu do lasów. Dla mieszkańców miast oznaczało to całkowite odcięcie się od przyrody – środowiska, bez którego człowiek na dłuższą metę nie może funkcjonować. Wychodząc na krótkie spacery ulicami mojego osiedla, bez możliwości wejścia na pobliski Zakrzówek czy pojechania rowerem do Tyńca, czułem się jak w więzieniu. Uświadomiłem sobie wtedy, jak bardzo brakuje mi zieleni drzew, szumu liści i trawy pod stopami, a wraz z nimi – Boga, którego najłatwiej mi spotkać w pięknie Jego stworzenia.
W przeszłości zdarzało mi się to wielokrotnie; podziwiając góry, odpoczywając w hamaku, zatrzymując na chwilę samochód, by popatrzeć na burzowe niebo – w każdym z tych momentów (kiedyś mniej, dzisiaj bardziej świadomie) doświadczałem pokoju, ukojenia i Bożej obecności.
Dlaczego łatwiej spotkać mi Boga w przyrodzie? Co takiego jest w barwach wieczornego nieba, wypełnionym zapachem żywicy powietrzu czy górskiej przestrzeni, że tak bardzo oddziałują na moją duchowość i dobre samopoczucie?
Gdy moda idzie w parze z rozsądkiem
Miasto, choćby było w nim wiele parków i zieleni, nie jest środowiskiem przyjaznym człowiekowi. Z wielu powodów – duża ilość hałasu, zanieczyszczenie powietrza, atmosfera pośpiechu… Ludzie, chociaż od zawsze próbowali okiełznać naturę, zostali stworzeni właśnie po to, by w niej żyć, w sposób zrównoważony i niedoprowadzający do zachwiania jej delikatnej równowagi. Niestety, nie wyszło nam to zbyt dobrze. Przyzwyczailiśmy się, że dla konsumpcyjnej wygody i „wyższego” statusu społecznego należy opuścić naturę. Uciekliśmy do miast, skupiając w nich miejsca pracy i kulturę, zapominając o tym, co dobre dla naszego zdrowia. Oczywiście, nie można generalizować; nie twierdzę, że miasta są złe. Chcę tylko zaznaczyć, że permanentny stres, napięcie mięśni i ból kręgosłupa nie biorą się znikąd.
Na szczęście, w ostatnim czasie można zauważyć kilka trendów, które – nawet jeśli są tylko modnymi hasłami marketingowymi – mogą wnieść w nasze życie dużo dobrego. Wzrosła na przykład popularność słowa „slow” (ang. wolno). Wszystko, co ma w nazwie „slow”, jest „na topie” („slow life”, „slow food”, „slow travel”). Modne staje się również prowadzenie prostego, spokojnego życia, w którym kładzie się nacisk na relacje, cieszenie się z drobnych rzeczy i życie w zgodzie z naturą. Jednym z założeń duńskiego „hygge” (komfort, wygoda, przytulność), fińskiego „sisu” (wytrzymałość, siła woli, hart ducha, determinacja w dążeniu do celu mimo barier fizycznych, w praktyce wyrażająca się na przykład kąpielami w lodowatej wodzie) i japońskiego „shinrin-yoku” (nastawione na kontemplacje odpoczywanie w lesie) jest zawsze kontakt z przyrodą. Można odnieść wrażenie, że świat próbuje w ten sposób – trochę „na siłę”, ale jednak – zwolnić. I dobrze, że tak się dzieje.
Bez celu i Facebooka
Pośród przyrody – bez względu na to, czy jest to półgodzinny spacer po lesie, czy kilkudniowa wędrówka w górach – można oddzielić się od wszystkich negatywnych wpływów codzienności – stresu, napięcia, goniących terminów, wszechobecnej i czasem uciążliwej technologii… Wejście w inną, w dodatku bardzo przyjazną przestrzeń, niemal natychmiast wprowadza w stan odprężenia. Naukowcy wielokrotnie udowodnili (badań było tak dużo, że nie ma sensu ich tutaj przywoływać), że przyroda – a konkretniej jej barwy, zapachy i dźwięki – oddziałują na organizm człowieka regenerująco.
Aby doświadczyć pozytywnego wpływu przyrody, warto nie zakłócać kontaktu z nią elektroniką. Niedawno zepsuł mi się smartfon i przez kilka dni używałem starego telefonu (dzwonił i wysyłał wiadomości tekstowe; był pozbawiony wszelkich „dodatków”). W czasie spaceru wiele razy odruchowo sięgałem do kieszeni, by zrobić zdjęcie aparatem, którego ten telefon nie posiadał (nie wspominając już o Facebooku lub Instagramie). Doświadczenie to było tak niezwykłe i uwalniające, że kiedy już miałem nowy smartfon, postanowiłem zawsze na weekend wyłączać w nim transmisję danych.
Aby w pełni poczuć zalety przebywania na łonie natury, warto pozbawić ten czas celowości. Mam na myśli (i wiem to z własnego doświadczenia), że o wiele bardziej odpręża zwykłe „włóczenie się” niż zaplanowana wędrówka, w czasie której musimy przejść z punktu A do punktu B. Na takim z pozoru bezcelowym i pozbawionym planu „łażeniu” opiera się uważność – fundament kontemplacji (także w chrześcijańskim ujęciu). Nie bez powodu Henry David Thoreau, amerykański pisarz i filozof, prekursor uważności, zatytułował jeden ze swoich najważniejszych esejów „Sztuka chodzenia”. Wolne od zbędnego myślenia i zamartwiania się bycie naprawdę jest sztuką. A kiedy już nauczymy się ją praktykować, efekty mogą przejść nasze oczekiwania.
Nauka wdzięczności
Wdzięczność zmienia bardzo wiele. W każdym aspekcie i przestrzeni naszego życia. Dzień, w którym „nic nam nie wyszło”, może dzięki wdzięczności stać się „nie taki znowu zły”. Uświadamianie sobie dobra, które staje się naszym udziałem – nawet jeśli z początku trzeba to robić trochę „na siłę” – jest nawykiem, który warto w sobie rozwinąć.
Bardzo dobrze sprawdza się to w kontekście przyrody – stając w obliczu czegoś, co obiektywnie jest piękne i nas zachwyca, budzi się w nas postawa wdzięczności. Czy musieliśmy się starać, aby jakiś widok nas zachwycił? Czy mieliśmy jakikolwiek wpływ na to, że chmury odsłoniły fragment rozświetlonego feerią kolorów nieba? Nie. To wszystko zostało nam dane całkowicie za darmo! Po to, żeby serce zabiło szybciej, a mózg uwolnił endorfiny, wywołując zadowolenie.
Ikona Boga
Chociaż kontemplacja przyrody samej w sobie wystarczy, żeby wpłynąć na nasze dobre samopoczucie i zdrowie, to jednak tylko w odniesieniu do Boga, staje się ona tym, co pozwala osiągnąć prawdziwą pełnię. Ideałem chrześcijańskiego życia jest stan, w którym każdy oddech jest modlitwą. Takie bycie w ciągłej relacji z Bogiem i świadomość Jego obecności są tak naprawdę pełnią człowieczeństwa, a przebywanie pośród dzieł Boga Stwórcy może być dobrym sposobem na wyrobienie w sobie duchowej wrażliwości.
Franz Jalics SJ – wielki autorytet w dziedzinie uważności i medytacji chrześcijańskiej – wspominał, że gdy zakończyła się II wojna światowa, był on węgierskim kandydatem do stopnia oficerskiego i znajdował się na terytorium Niemiec. Nagle z żołnierza stał się uchodźcą. Podobnie jak miliony innych czekających na powrót do ojczyzny cudzoziemców, przebywał w jednym z obozów; nie mogąc zająć się pracą (brakowało jej nawet dla Niemców), będąc zmęczony ciągłym opowiadaniem i wysłuchiwaniem wojennych wspomnień, postanowił codziennie… spacerować.
„Okolica była bardzo piękna. Byłem ulokowany najpierw w klasztorze Polling koło Weilheim, później we Floss w Górnym Palatynacie. Każdego dnia spacerowałem trzy, cztery, a nawet pięć godzin. Kontakt z przyrodą działał na mnie bardzo dobrze. Czułem się przez nią oczyszczany. Znajdowałem w niej wiele ciszy i powracałem zawsze wypoczęty. Spoglądałem często ku niebu i całkiem spontanicznie się modliłem. W przyrodzie – na łąkach i w lasach, w świetle gwiazd i w blasku słońca – czułem wszechobecność Jezusa Chrystusa, w którym wszystko jest stworzone. Przebywałem chętnie pośród natury i nie zauważałem, jak bardzo przemieniała mnie wewnętrznie” – napisał Jalics w „Kontemplacji”.
Przyroda jest jak ikona – symbol, który nie pozwala skoncentrować się na nim samym, ale odsyła do Stwórcy; On wie o każdym kamieniu, liściu i strzępku obłoku, który właśnie oderwał się od chmury – wszystko dzieje się w Nim, możemy dzięki Niemu oddychać. Czy Ten, który ukazał się Mojżeszowi w płonącym krzewie, nie może objawić się nam w wietrze poruszającym gałęziami drzew?
Bez słów
W moim życiu duchowym nie ma fajerwerków. Choć zdarza mi się uczestniczyć w modlitwie charyzmatycznej, nie wpływa ona na moje emocje. Przez wiele lat próbowałem to zmienić, trochę nawet zmuszając się do tego, by coś poczuć – jak radzili prowadzący, „otwierałem swoje serce na Ducha”. I wierzę, że On przychodził nawet wtedy, gdy nic nie czułem. Dziś jednak wiem, że „modlitwa z fajerwerkami” nie była i nie jest moim charyzmatem. Wszystko, co robiłem w czasie takiej modlitwy charyzmatycznej, było moją próbą osiągnięcia czegoś, co – jak mi się wydawało – inni już mieli. Kosztowało mnie to dużo energii, a kiedy nic się nie działo – frustrowało.
Jakiś czas temu zauważyłem, że moja wiara i duchowość opierają się po prostu na… trwaniu w Bożej obecności, gdy wszystko jest zwykłe i codzienne. Już nie tak często zasypuję Boga prośbami. Mam przekonanie, że w tej relacji jakiekolwiek słowa są zbędne. Chrystus zna każdą moją myśl, zanim ją wypowiem, i chce dla mnie dobra, a każde moje słowo i tak jest niczym wobec Jego łaski.
Bardzo cenię sobie przyjaźnie, w których milczenie nie jest faux pas; kiedy w rozmowie – czy to na żywo, czy przez telefon – „nicniemówienie” nie jest niezręczne, niechciane i kłopotliwe, ale odwrotnie – świadczy o bliskości. Myślę, że podobnie jest w relacji z Bogiem, a przyroda – sprzyja odnajdywaniu pokoju w ciszy.
Kilka dni temu wracałem do mieszkania samochodem. Było deszczowo i wietrznie. Nagle w burzowych chmurach pojawiło się okno, przez które wylały się promienie zachodzącego słońca; poczułem silne pragnienie, by wybrać się na spacer. Zamiast na parking podjechałem pod Skałki Twardowskiego i wdrapałem się na jedną z nich. Gdy spojrzałem na północny zachód, moim oczom ukazała się wolna od chmur przestrzeń, zalana jasnym, pastelowym światłem. Na chwilę zapomniałem o wszystkich troskach, a moje serce zalała fala pokoju. Myśli skierowały się ku Bogu, a umysł ogarnęła pewność, że nie jestem sam. Nie wypowiedziałem ani słowa, a mimo to czułem się wysłuchany i zrozumiany. To, że natura zbliża do Boga, nie jest frazesem.
Bez względu na to, jak będzie wyglądało życie po pandemii, warto zadbać choćby o pół godziny w tygodniu na detoks blisko natury. Bez telefonu, powiadomień i napiętego terminarza. Bez zbędnych słów i oczekiwań. Bóg już zadbał o wszystko, co jest potrzebne. W „Chacie” Williama P. Younga znajduje się piękny cytat amerykańskiej poetki Elizabeth Barrett Browning: „Ziemia jest pełna nieba, a każdy zwykły krzew płonie Bogiem. Ale tylko ci, którzy widzą, zdejmują sandały. Reszta siada i zrywa jagody”.
Wystarczy chcieć zobaczyć.
Skomentuj artykuł