Co mi mówi Boże Narodzenie?
Od kiedy absolutnie zakochałam się w świętach Paschalnych Boże Narodzenie stało się dla mnie tymi “gorszymi” świętami, które poza komercją i klimacikiem niewiele wnoszą. No bo niby Bóg się rodzi. Ale ta liturgia świąteczna taka nieciekawa, wszyscy i tak skupiają się na rodzinie i jedzeniu.
W tym roku jest inaczej. Czuję, że to Narodzenie rzeczywiście daje mi światło na życie - bardzo konkretnie.
Bóg się rodzi
Każdy poród wiąże się z bólem i fizycznym cierpieniem - nie da się tego uniknąć. Pierwsze tygodnie z noworodkiem to wywrócenie świata do góry nogami i mało kto powie, że nie miał przy tym żadnych trudności.
Bóg się rodzi. Nie teleportuje się do żłóbka magiczną czy nawet stwórczą siłą. Najpierw rośnie w Maryi przez dziewięć miesięcy, pewnie kopiąc ją z miłością po żebrach i pęcherzu, później krzyczy domagając się jedzenia.
A ja ciągle oczekuję, że Bóg w moim życiu po prostu się stanie, że nasza relacja będzie trwać i się pogłębiać bez wysiłku, bólu, potu i łez. Chociaż wiem, że jak zaniedbam relację z moim dzieckiem przez najbliższe lata, to w dorosłości nic z niej nie będzie, to od Boga oczekuję, żeby nasza relacja była żywa dzięki rekolekcjom na których byłam pięć lat temu - no bo teraz to wiadomo, nie ma czasu.
Nie było miejsca dla Ciebie
Nie sposób o tym nie myśleć w kontekście sytuacji na granicy naszego kraju. Ciąża była dla mnie bardzo trudna, jednak miałam komfort spędzania jej we własnym domu z wszelkimi potrzebnymi dobrami i lekarzem pod telefonem. Nie wyobrażam sobie w dziewiątym miesiącu ciąży przemierzać na osiołku i pieszo wielu kilometrów - często wyjście do sklepu to było dla mnie za dużo. Nie wyobrażam sobie też spędzania tego czasu w lesie, bez dachu nad głową.
Dziś patrząc na Maryję i Józefa szukających dla siebie miejsca, nie widzę już abstrakcyjnej historyjki ze szczęśliwym zakończeniem wśród uśmiechniętych zwierzątek hodowlanych muczących kolędy. Widzę cierpienie, samotność, niezrozumienie i pogardę. Słyszę “Słowo przyszło do ludzi, lecz oni Go nie przyjęli”.
Jezus przyszedł jako najmniejszy, by tym pozornie bez znaczenia przywrócić godność. A my 2 tys. lat później dalej tego nie rozumiemy i przy wigilijnym stole będziemy powtarzać za mieszkańcami Betlejem: “wasz brak domu, jedzenia, wasze umieranie to nie jest nasza sprawa”, a kilka godzin później pobożnie pójdziemy do kościoła z przekonaniem, że przeżywamy Święta i jesteśmy super chrześcijanami.
Klimat też się liczy
Kiedy zaczęłam wierzyć na serio, a przypadło to na nieszczęsny czas nastoletni, bardzo denerwowało mnie, że w Święta moja rodzina koncentruje się na stole, przygotowaniu domu, pieczeniu i gotowaniu. Wydawało mi się, że to umniejsza duchowemu wymiarowi tych dni.
Teraz patrzę na to inaczej. Widzę, że dla rodziców to była służba dla nas i bliskich im ludzi - pracowali, by był to wyjątkowy czas. Spotkania rodzinne też zmieniły dla mnie znaczenie. Przy tym stole tworzymy wspólnotę i nawet jeśli nie podejmujemy przy nim teologicznych tematów, to zbieramy się w imię Jezusa, z okazji Jego urodzin i możemy sobie przekazywać Jego - Miłość.
Skomentuj artykuł