Kto wbija gwoździe do kościelnej trumny?
Dokładnie tego samego dnia, gdy w Polsce następowała zmiana warty na szczytach władzy, pani minister edukacji zapowiedziała redukcję lekcji religii z 2 do 1 tygodniowo. (Celowo piszę „pani minister”, a nie „ministra” lub „ministerka”, bo uważam, że w języku polskim te nowe słowa brzmią niepoważnie – to tak, jakby na przykład zamiast „kotka” mówić „kocura”). Wprawdzie wcześniej buńczucznie zapowiadano bezwarunkowe usunięcie religii ze szkół, ale w końcu ktoś doczytał odpowiednie zapisy prawne i okazało się, że nie jest to takie proste. Stąd wziął się pomysł „redukcji” liczby godzin. Sam pomysł nikogo nie zdziwił, bo był przedstawiany jako jedna z tzw. „obietnic wyborczych”, dziwne natomiast było to, że po stronie kościelnej praktycznie nikt na te zapowiedzi nie zareagował.
Krótka historia "milczenia"
Skoro napisałem, że „praktycznie nikt”, to można powiedzieć, że w tym kontekście „praktycznie” robi wielką różnicę. Faktycznie, dzień później zapytany o tę kwestię przedstawiciel Episkopatu zaapelował o „kulturę polityczną” i przytoczył szereg zapisów prawnych, regulujących obecność katechezy w szkołach, ale tym samym wyłącznie potwierdził, że usunąć religii ze szkół na mocy jednostronnej decyzji się nie da, ale już zredukować liczbę godzin katechety się da – i to chyba dlatego wezwał do merytorycznej rozmowy. Na wezwaniu jednak się skończyło. Potem jeszcze inny biskup postraszył ekipę rządzącą zobowiązaniami wynikającymi z Konkordatu, ale tu, niestety, tylko wystawił się na krytykę, powołując się na zapis, który… nie istnieje. Po złośliwej krytyce, jaka wylała się na niego w mediach – o którą sam się prosił – w temacie tym zaległa głęboka cisza…
Dopiero 13 lutego br., a więc dwa miesiące po zapowiedziach pani minister, zebrała się w Warszawie Komisja Wychowania Katolickiego Konferencji Episkopatu Polski i wydała obszerne oświadczenie, w którym rozpoczyna od stwierdzenia: „Wszelkie zmiany odnośnie do organizacji lekcji religii w szkole publicznej winny dokonywać się zgodnie z obowiązującym prawem i w porozumieniu z Kościołami i związkami wyznaniowymi, których nauczanie religii odbywa się w szkole”. To oczywista prawda, ale i oczywiste prawdy trzeba czasami przypomnieć. Dalej sygnatariusze oświadczenia zaznaczyli, że: „Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z dnia 14 kwietnia 1992 r. […] mówi, że do redukcji wymiaru godzin może dojść jedynie za zgodą biskupa diecezjalnego Kościoła katolickiego albo władz zwierzchnich pozostałych Kościołów i innych Związków wyznaniowych”. Dalej dokument – nawiasem mówiąc, dość obszerny, a przy tym wyważony i merytoryczny – skupia się na dwóch sprawach: po pierwsze wyraża sprzeciw wobec zapowiedzianych zmian, a po drugie apeluje o zdrowy rozsądek, czyli o wspomnianą wcześniej kulturę polityczną.
Dokument komisji, dobrze napisany, jednak pokazuje między wierszami, że wszyscy zdali sobie sprawę, że rozporządzenie ministra, na które powołuje się oświadczenie, pozostaje w mocy do… wydania nowego rozporządzenia, w oparciu o które można będzie dokonać redukcji godzin katechezy (bo całkowicie nie da się usunąć religii ze szkół bez renegocjowania Konkordatu). Niestety, po 13 lutego w temacie znów zaległa cisza (nie licząc kilku mało zasięgowych kazań, traktujących temat raczej emocjonalnie, a nie merytorycznie). Po pewnym czasie nacisk (dość słaby) zaczęli wywierać sami katecheci, ale kolejny głos w sprawie nauczania katechezy wybrzmiał dopiero w ubiegły wtorek, a to za sprawą wywiadu, jak KAI przeprowadziła z szefem Komisji Wychowania Katolickiego.
Po co jest potrzebne wezwanie do zachowania "kultury politycznej"?
W wywiadzie udzielonym dla KAI biskup, przewodniczący Komisji Wychowania, nie tylko mówił o tym, jak ważną rolę pełni katechizacja, ale też w bardzo konkretny sposób zaznaczył wszystkie problemy z tym związane, a w końcu bez owijania w bawełnę powiedział: "Kościół nie uniesie ciężaru katechezy przyparafialnej". No cóż, pewnie złośliwie ktoś skrytykuje tę wypowiedź, że kiedyś Kościół unosił ten ciężar, ale teraz już nie jest w stanie. Dlaczego? Bez złośliwości trzeba powiedzieć, że z kilku przyczyn. Po pierwsze tu po raz pierwszy widzimy konsekwencje spadku powołań. Kiedyś – ja sam na katechezę chodziłem do parafii – uczyli przede wszystkim księża, których było wystarczająco dużo, i była to praca na zasadzie wolontariatu. Dziś księży jest za mało. Do uczenia katechezy zaangażowanych jest dwadzieścia parę tysięcy katechetów świeckich i sióstr zakonnych – oni wszyscy muszą z czegoś żyć. Nikt tego głośno nie mówił, ale wprowadzenie katechezy do szkół miało i tę dobrą stronę dla Kościoła, że państwo przyjmowało na siebie utrzymanie sporej grupy nauczycieli. Za lekcje religii wszystkich Kościołów (nie tylko katolickiego) płaciło więc państwo, bo Kościoły nie były w stanie tego zrobić. Wszyscy o tym wiedzieli i fakt ten mocno irytował niektóre środowiska (nie tylko lewicowe).
Zaznaczyć jednak trzeba, że wcale nie jest to bezsensowne rozwiązanie. Niektórzy zapominają o tym, że państwo nie jest własnością ekipy rządzącej (u nas żadna z ekip o tym nie pamięta), ale jest własnością obywateli. To obywatele powinni decydować o tym, do czego państwo - w służbie im samym - powinno się zobowiązać. Być może teraz sytuacja wygląda nieco inaczej, ale kiedyś znacząca większość obywateli chciała mieć katechezę w szkołach (to m.in. gwarantowało wyższy poziom edukacji niż w przykościelnych salkach). Nie można więc - wracam do apeli biskupów - podejmować tak ważnych decyzji bez merytorycznej debaty społecznej.
Co dalej się stanie?
Scenariusz zasadniczo jest do przewidzenia, tym bardziej, że zaczyna brakować chętnych do pracy na etatach katechetów (sami księża jeśli tylko mogą, uciekają od tego obowiązku – wolą prowadzić pogrzeby), a w dodatku coraz bardziej dotyka nas prawda, że coraz mniej jest chętnych do uczęszczania na te zajęcia. "Redukcja", choć powoli, następuje więc w sposób naturalny. Najgorsze jest chyba jednak to, że tym naturalnym procesom ze strony rządzących nadaje się status polityczny, natomiast ze strony Kościoła nie ma wyraźnego planu, jak do tego problemu podejść – kończy się na apelach oraz biernym oczekiwaniu na to, co się stanie i co wymyślą inni.
Bardzo dobry i merytoryczny wywiad przewodniczącego Komisji Wychowania mógłby stać się podstawą do merytorycznej analizy, ale znów chyba spóźniliśmy się. Przecież od zapowiedzi zmian, ogłoszonych w połowie grudnia, zaległa cisza... Czekając nie wiadomo na co – i milcząc – pozwoliliśmy, aby w mediach utrwaliła się narracja o konieczności redukcji katechezy, którą to narrację znaczna część naszego niby-katolickiego społeczeństwa przyjęła za jedyną słuszną. I znowu, tak jak jeszcze niedawno nie braliśmy pod uwagę, że można „mądrze mówić” albo po prostu „mówić”, tak teraz nie zorientowaliśmy się, że można „mądrze milczeć”, albo po prostu… „milczeć”.
Skomentuj artykuł