Lekcja religii to nie katecheza. Parę słów z okazji okrągłej rocznicy
Od trzydziestu lat krystalizuje się pomysł na religię w szkole, a ja nadal nie wiem, jaki on właściwie jest.
Lektura listu z okazji trzydziestolecia religii w szkole była dziwnym doświadczeniem. Dlaczego? Od pierwszego zdania automatycznie słyszałam w głowie słodkie dźwięki „Poranka” Edvarda Griega z „Peer Gynt” (op. 46). Mało istnieje motywów muzycznych równie sielskich i anielskich, kojących jak ciepła meliska, a ten, napisany do I suity z Ibsenowskiego dramatu, jest pewnie najbardziej znany.
U mnie było tak
Przepraszam za ten wstęp, ale naprawdę - „Poranek” trwał od cytatu z Jana Pawła II na dzień dobry aż po cytat z Jana Pawła II w ostatnim akapicie. Czytając, odnosiłam wrażenie, że podczas lekcji religii trawa jest bardziej zielona, a niebo niebieskie. Dowiedziałam się, że dawniej, w salkach katechetycznych, spotkania „zwykle były prowadzone we wspólnocie wiary. Towarzyszył im klimat dobrych wzajemnych relacji. Dodatkowo bliskość kościoła parafialnego sprawiała, iż w ramach tych spotkań możliwe było chrześcijańskie wychowanie i wtajemniczenie.” Ale od kiedy religia przeniosła się do szkół, „rodzice otrzymali wsparcie dla swej misji pierwszych katechetów i otrzymują je do dziś. Lekcje religii służą pogłębianiu wiedzy religijnej, wspomagają kształtowanie postaw inspirowanych Ewangelią, w pewnym stopniu również przygotowują do sakramentów świętych, co w pełni dokonuje się poprzez katechezę parafialną”.
Salek katechetycznych nie mogę pamiętać. Ale szkołę pamiętam jeszcze całkiem nieźle. Pierwsze lekcje odbyłam jakoś w ’97 albo ’98. Mgliście kojarzy mi się scenka, kiedy uczymy się robić znak krzyża. Powoli, opornie, często nieświadomie naśladowaliśmy braci i siostry z prawosławia i Kościołów wschodnich. Jakoś ciężko było nam zapamiętać kolejność gestów na „Ducha” i „Świętego”.
Potem przypomina mi się jeszcze parę całkiem śmiesznych historyjek z czasów podstawówki. I kilka sytuacji z gimnazjum, których dzisiaj szczerze współczuję naszej katechetce - musiała być bardzo zmęczona przeszkadzaniem, podpuszczaniem i głupimi śmieszkami, bo zlewaliśmy lekcje równo - jedni grzecznie, drudzy mniej. Za to w liceum było już i kulturalnie, i zabawnie - księża byli naprawdę w porządku, a my i tak wypisywaliśmy się z religii jedno po drugim. Oczywiście nie wszyscy. Nie było presji ani ze strony rezygnujących, żeby zrezygnować, ani ze strony katechetów, żeby zostać. Podczas okienka - bo lekcje religii mieliśmy w środku dnia, wiadomo - siedzieliśmy przy stole na korytarzu, dużo się śmialiśmy i gadaliśmy, a głównie rżnęliśmy we własnoręcznie narysowane i wydarte z zeszytów memo. Ot, taką mieliśmy fantazję.
Największa trudność w religii w szkole?
Nie mam zamiaru pisać peanów o wyprowadzaniu religii ze szkół do salek, tylko dlatego, że moje doświadczenie to bynajmniej nie żadne „pogłębianie wiedzy religijnej” ani „kształtowanie postaw inspirowanych Ewangelią”, mimo najlepszych nawet intencji nauczycieli. Raczej sporo nudy, trochę religijnych piosenek, kolorowanek i czytanek, film o aborcji, ze trzy do pięciu lekcji o innych wyznaniach, wykuwanie modlitw i pytań przy okazji przygotowania do Pierwszej Komunii i bierzmowania - akurat u mnie ta „katecheza parafialna” odbywała się w ramach lekcji religii, oczywiście gdzieś na marginesie szkolne msze na początek i na koniec roku plus szkolne rekolekcje, a wszystko zakończone uprzejmym pożegnaniem przed czasem. Cała ta historia to jeden kilkunastoletni dowód anegdotyczny, a ja nie jestem ani teolożką ani metodyczką, ani socjolożką religii, ani w ogóle socjolożką. Ale zwyczajnie zastanawiam się - czy to na pewno wyłącznie moja historia i kilkorga moich koleżanek i kolegów?
Najwyraźniej nie, skoro bp Wojciech Osial, nowy przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego powiedział KAI, że „najbardziej widoczna [trudność w lekcjach religii - przyp. DF] to taka, że w szkołach ponadpodstawowych zaczynają wypisywać się uczniowie. Im większe miasta, to współczynnik wypisywania się jest większy”. Statystycznie wciąż nie wygląda to źle, bp Osial mówi o generalnej frekwencji na poziomie 75%, ale zauważa też, że w większych miastach jest dużo gorzej. A tendencja spadkowa magicznie się nie zmieni, będzie się tylko pogłębiać. Polska młodzież, według badań Pew Research Center z 2018 r., laicyzuje się najszybciej na świecie.
Niestety mam wrażenie, że mówienie o odpływaniu uczniów z katechezy jako o jednym z dwóch największych problemów tejże (drugim jest brak nauczycieli) to trochę jak wskazywanie bólu jako największego problemu przy stanie zapalnym zęba - tymczasem on informuje o chorobie i lepiej nie zagłuszać go ibupromem w nieskończoność, tylko iść do dentysty.
O co chodzi w katechezie?
A mój największy problem z nauką religii (i już mniejsza z tym, czy w szkole, czy w salce)? Do dziś nie wiem, o co właściwie w niej chodziło. W liście o katechezie czytam, że „uczniowie wierzący zdobywają podczas lekcji niezbędne wiadomości, by ich wiara oświecona rozumem była silnie ugruntowana, a „duch ludzki unosił się ku kontemplacji prawdy” (Jan Paweł II, Fides et ratio). Wobec uczniów niewierzących lekcje będą mieć charakter ewangelizacyjny, a także pomogą odnaleźć i zrozumieć aspekty religijne w historii i kulturze. Z kolei uczniom poszukującym lekcje religii umożliwiają zadawanie pytań i odnajdywanie odpowiedzi na nie, nierzadko w korelacji z innymi przedmiotami, co sprzyja budowaniu zintegrowanego obrazu świata”.
Przez wszystkie etapy edukacji prześlizgnęłam się przez wszystkie trzy światopoglądowe opcje - i nadal nie wiem. Czy to miało być doświadczenie kerygmatyczne i ewangelizacyjne? Nauka modlitw? Przekazanie świadectwa? A może chodziło o wykładnię dogmatyki, eklezjologii, sakramentologii, teologii moralnej - oczywiście w wersji odpowiednio podanej do wieku? O religioznawstwo, filozofię? O wiedzę czy o wiarę? O doświadczenie religijne czy o opisanie doświadczenia?
Od trzydziestu lat krystalizuje się pomysł na religię w szkole, a ja nadal nie wiem, jaki on właściwie jest.
Albo kerygmat i katecheza, albo stopnie
Lekcje religii nauczyły mnie niewiele, ale parę lat później przekonałam się o czymś znacznie ważniejszym: katecheza to zupełnie coś innego niż lekcja religii. Nie ma katechezy bez kerygmatu. Kerygmat, κήρυγμα, „ogłoszenie”, „proklamacja”. Rdzeń chrześcijaństwa, mózg i serce wiary: „Jezus Chrystus cię kocha, dał swoje życie, aby cię zbawić, a teraz jest żywy u twego boku codziennie, aby cię oświecić, umocnić i wyzwolić” (Franciszek, Evangelii gaudium, 164). Katecheza byłaby więc wtajemniczeniem, pogłębieniem i wyjaśnieniem tego „pierwszego głoszenia” w różnych wymiarach - sensu i znaczenia sakramentów, Kościoła, wspólnoty itd. - odnoszącym się do niego nieustannie.
Czy na to jest miejsce w systemie szkolnym? Absolutnie nie. O ile kerygmat można samemu przyjmować i przekazywać innym wszędzie na wszelkie sposoby, tak wtłaczanie go w oceny, notatki, kartkówki i trzydziestoosobową klasę jest i nieetyczne (bo niby dlaczego takie konfesyjne hocki-klocki miałyby być finansowane przez państwo?), i niemierzalne (jak sprawiedliwie ocenić kerygmat?), a z perspektywy ewangelizacyjnej - antyskuteczne. Na to zdecydowanie powinna być przestrzeń w parafii. Spokojnie mogą zajmować się tym i księża, i świeccy, którzy zresztą już często to robią - formując się we wspólnotach, po godzinach i często dzieląc się tym w rozmaitej formie, mniej lub bardziej oficjalnie, z czystej pasji głoszenia Ewangelii.
Ale czy szkołę trzeba wydrążyć z religii w ogóle? Może niekoniecznie. Raczej, mimo językowego przyzwyczajenia, przestańmy myśleć o sformułowaniach „katecheza” i „lekcja religii” jako o synonimach i tak do nich podchodzić, jako dyrektorzy, nauczyciele i rodzice. A do samej lekcji religii wpuśćmy trochę powietrza, przestrzeni na filozofię, etykę, różne światopoglądy, otwarte zadawanie pytań, bez doktrynerstwa, ale z ciekawością i wolnością. Zamiast przygotowania do sakramentów (to zdecydowanie katecheza, a więc jej miejsce jest w parafii), uczciwy intelektualnie melanż etyczno-filozoficzno-religioznawczo-teologiczny, bez „jedynie słusznej wersji”. I dopóki lekcja religii nie ma konkretnej alternatywy - aż żal, że trzeba to wałkować wciąż i wciąż - absolutnie bez zagrywek w stylu wpychania jej do środka planu zajęć.
Szczerze mówiąc chyba jestem pesymistką, sama czuję, że to kompletna naiwność i utopia. Pociesza mnie tylko, że w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” („Religia to lekcja”) stanowczo podkreśla to także ks. Damian Wyżkiewicz CM, nauczyciel religii, który w 2019 został wyróżniony jako Nauczyciel roku: „W planie lekcji jest napisane „religia”, nie „katecheza”, która obejmuje także wtajemniczenie chrześcijańskie. W szkole nie sposób tego osiągnąć. To zadanie dla parafii!”
Oraz:
„Zbyt często na lekcjach religii narzuca się uczniom jedną interpretację i odpowiedź, zamiast razem poszukiwać drogi. Co gorsza, wiele osób w liceum słyszy dokładnie to samo, co w gimnazjum. Dlatego tak wielu uczniów wypisuje się z tych zajęć. Sam bym nie chciał na nie chodzić.
Młodzieży często brakuje spojrzenia na wiele spraw z dwóch stron. Również moją rolą jest to, żeby im to umożliwić – pokazać argumenty za i przeciw. Także po to, by ostatecznie młody człowiek mógł w swoim sumieniu, którego prymat uznajemy, zdecydować o swoim podejściu do danej kwestii. Będzie znał doktrynę katolicką, ale także inne poglądy. Myślę, że niektóre problemy z religią w szkole biorą się właśnie z tego, że nie wierzymy w sumienia młodych ludzi.”
Tegoroczna laurka na trzydziestolecie religii w szkole jest bardzo dostojna, ale jeśli młodzież w Polsce będzie laicyzować się w takim tempie jak do tej pory, to równie okrągłych słów z „Porankiem” Griega w tle na pięćdziesięciolecie religii możemy nie doczekać. A sama szkolna katecheza siłą rzeczy stanie się tylko folklorem i wspomnieniem z piosenki Maty („Żółte flamastry i grube katechetki”).
Skomentuj artykuł