Ku pełnemu nawróceniu na perspektywę ofiar
Raport Państwowej Komisji ds. Pedofilii, a może jeszcze bardziej reakcje na niego, uświadamiają, jak długa droga - poznania prawdy, uświadomienia sobie skali zjawiska i bólu ofiar - czeka nas jeszcze i w Polsce i w polskim Kościele.
Tego dokumentu - choć na pozór zawiera on suche dane - nie da się czytać bez bólu. Każdy, kto poznał ofiary wie, że za każdą z tych danych kryje się bolesna historia okrutnie skrzywdzonego dziecka, że za każdym zaniedbaniem skrywa się konkretna decyzja konkretnych osób, która często jeszcze ów ból ofiary pomnaża. Nie sposób też nie dostrzec, że dane - pozornie drugorzędne - ukazują, jak wielki, wcale nie tylko w Kościele, ale w ogóle w Polsce - mamy problem z empatycznym podejściem do ofiar. Większość z nich - to twarde dane aktowe - nie ma opieki psychologicznej, ani psychiatrycznej, ani w trakcie prowadzenia sprawy, ani po niej. Sądy lekceważąco traktują przestępstwa w cyberprzestrzeni, zasądzają wyroki nieadekwatne, a niekiedy uznają, że odpowiednią karą dla sprawcy będzie mediacja z ofiarą. W Kościele instytucjonalnym - choć w ostatnich latach wiele poprawiło się na lepsze - z empatią, zrozumieniem dla ofiar czy choćby ich odpowiednim traktowaniem - też bywa różnie. Jeszcze trudniej jest na dole, gdzie niemała część katolików, także duchownych, wciąż nie wierzy ofiarom, odrzuca ich świadectwa jako niewiarygodne, albo przynajmniej - kompletnie wbrew współczesnej wiedzy psychologicznej, seksuologicznej i psychiatrycznej - uznaje jakąś współwinę skrzywdzonych.
Szybka droga zmiany tej sytuacji niestety nie istnieje. Mentalność zmienia się powoli, a do jej zmiany, trzeba naprawdę spotkania z ogromnym bólem ofiar, z ich dramatem, ale także uświadomienia sobie, że nasi przyjaciele, nasi bliscy także mogli zostać w dzieciństwie czy młodości skrzywdzeni seksualnie, że skala tego problemu jest ogromna. I dopiero, gdy w oczach czterdziestoletniego mężczyzny, którego wiele lat temu wykorzystał seksualnie trener czy nauczyciel zobaczymy łzy, gdy nie będzie on w stanie opowiedzieć nam o tym, co się działo, albo przyjaciółka opowie nam o tym, co zrobił jej charyzmatyczny kapłan, gdy jej głos stanie się na powrót głosem tamtej skrzywdzonej dziewczynki, albo gdy ona sama opowie, jak zwijała się w pozycję embrionalną, by bronić swojej intymności - dopiero wtedy coś realnie zacznie się zmieniać. Empatii nie da się zadekretować, nie da się wymusić, ona przychodzi wraz z kolejnymi spotkaniami, ze świadectwami, z opowieściami ludzi, którzy o swojej krzywdzie, o tym, co ona w ich życiu zrobiła mówią otwarcie. Ich łzy kruszą skałę nieczułości, braku empatii.
Nie da się przejść obojętnie wobec świadectwa, jakie złożone zostało w czasie konferencji w Watykanie, nie da się zlekceważyć takich słów. „„Chciałam powiedzieć wam o tym, jakim byłam dzieckiem. Ale to nie ma sensu, ponieważ, gdy miałam 11 lat, ksiądz z mojej parafii zniszczył mi życie. Od tamtej pory ja, która kochałam kolorowanki i robiłam salta na trawie, nie istniałam. Zamiast tego pozostają wyryte w moich oczach, w uszach, w nosie, w moim ciele, w mojej duszy, wszystkie te chwile, w których on przyciskał mnie, małą dziewczynkę, nadludzką siłą; znieczulałam się, wstrzymywałam oddech, wychodziła z ciała, szukałam rozpaczliwie moimi oczami okna, aby nie patrzeć, czekając aż wszystko się skończy. Myślałam: jeśli nie będę się ruszać, może nic nie poczuję; jeśli nie będę oddychać, może umrę. Kiedy się to skończyło, zbierałam z powrotem to, co było moim zranionym i upokorzonym ciałem, i odchodziłam stamtąd, wierząc wręcz, że wszystko sobie wyobraziłam. Jak mogłam ja, mała dziewczynka, zrozumieć to, co się stało? Myślałam: to musiała być moja wina! lub: może zasłużyłam na to zło! (…) Czułam, że nie jestem nic warta. Czułam, że już nie istnieje. Chciałam tylko umrzeć: próbowałam, nie udało się” - opisywała dorosła już kobieta swoje dzieciństwo.
Ale poznanie skali zjawiska (a daleko nam jeszcze do pełnej wiedzy na ten temat), spotkanie z pokrzywdzonymi, nieumarłymi, jak oni sami mówią o sobie, to też jest tylko pierwszy krok. Drugim jest doświadczenie „przewrotu kopernikańskiego”, o którego konieczności mówił w czasie watykańskiej konferencji arcybiskup Mark Coleridge. „Nawrócenie samo w sobie pozwoli nam dostrzec, że rany tych, którzy byli wykorzystani, są naszymi ranami, że ich los jest naszym losem, że nie są naszymi wrogami, ale kością z naszych kości, ciałem z naszego ciała (por. Rdz. 2,23). Oni są nami, a my jesteśmy nimi. Tego rodzaju nawrócenie jest w rzeczywistości rewolucją kopernikańską. Kopernik udowodnił, że Słońce nie kręci się wokół Ziemi, ale Ziemia wokół Słońca. Rewolucja kopernikańska jest dla nas odkryciem, że osoby, które zostały wykorzystane nie kręcą się wokół Kościoła, lecz Kościół wokół nich. Odkrywając to, możemy zacząć widzieć ich oczami i słyszeć ich uszami, a kiedy to zrobimy, świat i Kościół zaczną wyglądać całkiem inaczej” - mówił arcybiskup Coleridge.
Co to oznacza? W największym skrócie tyle, że w cierpieniu, w obliczach ofiar rzeczywiście zobaczymy Jezusa Chrystusa, że ich życie stanie się miejscem, w którym objawia się nam umęczony Bóg, że wspólnota Kościoła zrozumie i doświadczy, że ich rany są szczególnym miejscem, w którym i przez które odsłania nam się prawda o Bogu, ale i o Kościele. I wreszcie, że od interesów instytucjonalnych, od kwestii finansowych, na nawet od wiarygodności Kościoła istotniejsze jest spotkanie z pokrzywdzonymi, zadośćuczynienie im, spojrzenie - choć na moment - na Kościół i na świat, na ile to możliwe - ich oczyma. Dopiero gdy się to stanie, dokona się prawdziwa zmiana, prawdziwe nawrócenie.
Skomentuj artykuł