Moje odniesienie do śmierci określa mój rzeczywisty stosunek do życia
"Mowa o plastikowej kapsule Sarco, dzięki której można odebrać sobie życie w kulturalny sposób i co więcej, może ona jednocześnie posłużyć jako trumna. Ponieważ spoczywa na lawecie mającej kółka, dzięki czemu nie ma problemu z transportem".
Leyla Faluh została zabita, a Vivianne Shahin została ranna. Tego samego dnia, kiedy to się stało, otrzymałem wiadomości od znajomych, płynące z różnych stron świata, o tej tragedii. Myślałem dość dużo o tym, że nasz stosunek do śmierci określa nasz stosunek do życia. To, jak traktujemy śmierć, tego, kto umarł, i tego, kto umiera, mówi bardzo wiele, jak my de facto odnosimy się do żywego człowieka. Myśli te uwiarygodniło potem inne zdarzenie, mające trochę posmak sensacji, a mianowicie reklama nowoczesnej kapsuły, która w bardzo prosty i estetyczny sposób może posłużyć każdemu, kto ją kupi, do... odebrania sobie życia.
Zacznijmy od odległego w czasie wspomnienia, kiedy to podczas jednej z moich pierwszych nocnych przechadzek po Starym Mieście w Damaszku powiedziałem sobie w duchu: mam pecha. Szedłem wąską, słabo oświetloną uliczką, a naprzeciw mnie nadchodziła grupka pięciu młodych mężczyzn, głośno ze sobą rozmawiających. Nie rozumiałem wówczas jeszcze języka arabskiego, ale prawdę mówiąc, nie było w tym momencie niczego, co trzeba było rozumieć. Posługując się schematami przywiezionymi z Polski tamtych czasów, wiedziałem dobrze, że czeka mnie teraz trudna przeprawa na tej bezludnej uliczce.
Nie miałem się gdzie schować. Szedłem w prawdzie jak gdyby nigdy nic, ale nogi zaczęły się pode mną uginać. Może się skończy tylko na szturchańcu - tak sobie w duszy marzyłem. Tymczasem wszystko odbyło się zupełnie inaczej. Nie chciało mi się wprost wierzyć, że jest już po wszystkim. Strach minął i pojawiło się zdziwienie. Znalazłem się bez problemu poza krzykliwą "bojówką", która najzwyczajniej w świecie się rozstąpiła, gdy podszedłem do nich blisko. Było dla mnie niesamowite to, że… wcale mnie nie zauważyli!
Nie, nie był to żaden cud. Nie ogarnęła ich jakaś nagła ślepota. Po prostu byli zajęci sobą. Szli, opowiadali sobie coś, śmiali się i ponieważ ktoś szedł z przeciwka, a ulica była wąska, po prostu i w naturalny sposób rozstąpili się, tak abym mógł spokojnie ich minąć. Nie przerywali przy tym swojej rozmowy.
Nie patrzyli na mnie ani podejrzliwie, ani krytycznie, ani z podziwem. Zupełnie się mną nie zajmowali. Byłem przechodniem jak oni, szedłem w przeciwnym niż oni kierunku, ale to nie jest nic nadzwyczajnego, nie stanowi powodu, aby gromadka młodych mężczyzn miała sobie przerywać wesoły powrót do domu.
Przed kilkoma dniami otrzymałem alarmujące wiadomości, że Leyla Falluh, inżynier, od kilku dobrych lat pracująca w damasceńskiej operze, została zabita pociskiem artyleryjskim, a jej koleżanka z pracy, Vivianne Shahin, która przed kilkunastu laty była w mojej grupie studentów, została ranna i znajduje się w szpitalu.
Tym razem ostrzał chrześcijańskich dzielnic Damaszku i centrum miasta był bardziej intensywny aniżeli w poprzednie dni. Dyrektor zwolnił zatem pracowników opery, aby wcześniej mogli wrócić do domu. Zawsze gdy pojawia się jakieś większe zagrożenie dla życia, wówczas rodziny starają się być razem. W niczym to nie zwiększa ich bezpieczeństwa, ale groza śmierci ma wówczas mniej przerażającą twarz. Wzajemnie się wówczas uspakajają, dodają sobie odwagi, płaczą, pocieszają się i modlą.
Gdy opuściły gmach opery, słyszały odgłos wybuchów znacznie wyraźniej aniżeli wewnątrz budynku. Szły śpiesznie do bramy wyjściowej, koło budki strażniczej i w momencie gdy się rozdzielały i były oddalone od siebie o kilkanaście kroków, nagle huk wstrząsnął powietrzem. Vivianne poczuła tępe uderzenie w ramię. Przebiegła jeszcze kilka kroków i upadła. Strażnicy próbowali, jak umieli, zatamować upływ krwi i odwieźli ją do szpitala. Kiedy wróciła do świadomości, pytała o Leylę. Najpierw mówiono jej, że straciła nogę, a potem powiedziano prawdę: Leyla zginęła na miejscu.
Tego dnia z różnych stron dochodziły mnie smutne wiadomości o obu młodych kobietach. Dzwoniła siostra zakonna ze Stanów Zjednoczonych, znajomi Syryjczycy mieszkający obecnie we Francji, w Niemczech i Polsce. Czuło się zbiorowy smutek i żal z powodu tragicznej śmierci Leyli. Informacje o ich rodzinach krzyżowały się ze skargami na trwającą ciągle wojnę, na strach i na bezsilność mieszkańców Syrii.
Wszyscy cieszyli się, że Vivianne przeżyła i z ulgą przyjęli wiadomość, że nie straciła ręki. Rana jest duża. Odłamek pocisku ugodził ją w ramię, złamał kość i wyszedł na zewnątrz. Gdy rozmawiałem z nią telefonicznie, kilka dni po wypadku, gdy była już w domu, cieszyła się z tego, że nie amputowano jej ręki. Mówiła ze mną o Leyli, o jezuitach, z którymi pracowała w centrum pomocy społecznej, i chciała, abym pamiętał o niej w modlitwie i od czasu do czasu wysyłał własnej produkcji krótkie filmiki wideo, z kilkoma myślami do rozważenia.
Szokująca była dla mnie na tym tle wiadomość pochodząca jak gdyby z zupełnie innego świata. Chodziło o wynalazek pewnego Australijczyka, dr. Philipa Nitschke, który był reklamowany w internecie. Mowa o plastikowej kapsule Sarco, dzięki której można odebrać sobie życie w kulturalny sposób i co więcej, może ona jednocześnie posłużyć jako trumna. Ponieważ spoczywa na lawecie mającej kółka, dzięki czemu nie ma problemu z transportem.
Wynalazca zadbał o wygodę klienta, tak aby żadne niepotrzebne komplikacje nie stanęły mu na drodze. Obsługa kapsuły jest bardzo prosta, począwszy od zaopatrzenia się w nią, bowiem można ją złożyć samemu z otrzymanych części.
Przed jej uruchomieniem przewidziany jest krótki test do odbycia, a więc kilka pytań online w internecie, na które trzeba odpowiedzieć, po czym otrzymuje się kod do wystukania na małym ekranie, a potem pozostaje już tylko naciśnięcie guzika, który spowoduje natychmiastowe uwalnianie się płynu obniżającego raptownie poziom tlenu w kapsule i w kilka minut spowoduje to zejście pasażera kapsuły na wieki.
Anons kończy się tryumfalną eksklamacją, że świat w ten sposób może odczuwać dumę ze swego kolejnego osiągnięcia, ponieważ teraz "każdy racjonalnie myślący człowiek będzie mógł sobie bez problemu zaplanować zakończenie życia w cichy i niezawodny sposób, w wybranym przez siebie samego terminie".
Oto jak atrakcyjnie przedstawia się współczesne życie, kiedy nowoczesna technologia idzie w parze z nowoczesnym marketingiem, gubiąc po drodze etykę.
Makabra kryje się w tym, że ludzkie życie może być traktowane tak bardzo trywialnie i że tak właśnie traktuje się dzisiaj człowieka, mimo wszystkich chwalebnych praw, które uroczyście zostały mu przyznane. Człowiek rozumiany jest jako konsument, który pod koniec swojego konsumenckiego życia konsumuje samego siebie.
Zygmunt Kwiatkowski SJ - jezuita, misjonarz, spędził 30 lat w Egipcie, Libanie i Syrii
Skomentuj artykuł