'Polska Potęga Piłkarska’, czyli o gwarancjach porażki
Piłka nożna jest sportem szczególnym. Może dlatego, że znalazła uznanie w każdym kraju i stała się widowiskiem nr 1 na scenie międzynarodowej rywalizacji. Jest też probierzem zdolności organizacyjnych i siły mentalnej danego społeczeństwa. Mówię tu o ekipach narodowych, grających Mundiale czy Euro. Nie będę próbował analizować występu naszej reprezentacji na Euro 2024, ograniczając się do stwierdzenia faktu, że od wielu lat widzimy ten sam scenariusz i od wielu lat stawiane są diagnozy tego wstydliwego schematu.
Coraz powszechniejsza staje się świadomość, że za ten stan rzeczy odpowiedzialni są nie tylko piłkarze i trenerzy, ale system PZPN pełen dysfunkcji, a może i patologii. W przypadku talentu indywidualnego można uporać się z tego typu uwarunkowaniami i grać bez kompleksów, czego najlepszym przykładem jest obecnie Iga Świątek. W przypadku gier zespołowych o innym charakterze, jak np. piłka siatkowa, również. Natomiast piłka nożna w Polsce ma w swoich genach coś trwałego z przeszłości, jakby balast długiego okresu rządów ludzi, dla których dobro nadrzędne ewidentnie nie jest tym samym, co dla kibiców. To coś gwarantuje kontynuację porażek.
Analogiczna sytuacja występuje w polskiej nauce. Pewne środowiska uprawiają naukę na bardzo wysokim poziomie. Jednak większość, pomimo akademickiego nadęcia, inwazji profesorów – celebrytów i rosnącej skuteczności ‘grantożerców’, prezentuje bardzo przeciętny poziom. Wiele uczelni z krajów trzeciego świata ma lepsze notowania w rankingach niż UW czy UJ. Podejmowane reformy edukacji, takie jak ministra Gowina, kończą się podporządkowaniem polskiej nauki standardom zachodnim, co w przypadku nauk humanistycznych ma katastrofalne konsekwencje. Zjawiska obniżenia poziomu nauczania, pozorowania badań, zajmowania się tematami nieistotnymi, to tylko niektóre aspekty problemu. Etyka uczonego jest w zaniku, podatność na ideologie zdumiewająco wysoka, wybory do władz uczelni są dziś skrajnie upolitycznione, przebiegając wg wzorców makiawelicznej polityki. Rezultatem prac środowiska, które nigdy nie zostało zlustrowane, jest kontynuacja mechanizmów hamulcowych.
Scena polityczna jest smutnym i niebezpiecznym spektaklem walki o władzę za wszelką cenę, bez dalekosiężnej wizji, bez chłodnej kalkulacji i jakże często bez dbania o dobro kraju. To sprzeniewierzenie się własnej misji. W polityce nie brak ludzi, którzy nie mają żadnych realnych kompetencji, ale poznali reguły gry o tron i aktywizują wystarczająco dużą liczbę bezmyślnego elektoratu. Tak jakby historia niczego nas nie nauczyła. Polityka jest dziś obciążona brakiem jakiejkolwiek przyzwoitości czy etyki. Niczym w marksistowskiej utopii, wszystko co pozwala na zdobycie i utrzymanie władzy jest dozwolone, każdy fikołek koncepcyjny, każda buta, każdy absurd. Zanik zdrowego rozsądku u znacznej części społeczeństwa bardzo sprzyja destrukcyjnym przedsięwzięciom politycznym, gdzie dobro wspólne zniknęło ze słownika. To również przepis na porażkę.
Kościół podziela tę przypadłość. Dziś sytuację Kościoła w Polsce można pobożnie opisać słowami: „pożal się Boże”. Nie ma pomysłu na galopującą sekularyzację, nikt nie wie co zrobić wobec nachalnej ateizacji edukacji czy przymusu aborcyjnego egzekwowanego na szpitalach. Zastraszony i ośmieszony episkopat wystosuje czasem jakiś list, w którym nikogo nie upomina, nikogo nie chce urazić, o nikogo się nie upomni, poprzestając na standardowym wezwaniu do modlitwy. Krytycy Kościoła o katolickim rodowodzie pouczają biskupów, oferując rozwiązania jakże zbieżne z głównym nurtem mediów, grzeszące nieznośną lepkością ideologiczną. Uległość wobec narzucanych trendów jest zgubnym samoograniczeniem, skutkującym niezdolnością do zabierania głosu w sprawach dla kraju ważnych. Kościół znalazł się dokładnie tam, gdzie chcieli go mieć wyznawcy nowego lepszego świata. Robienie więcej tego samego gwarantuje dalszą zapaść.
Te i inne obszary życia społecznego w Polsce łączy ta sama niemoc, ta sama (wyuczona) bezradność, ta sama niewiara, przez którą pozbawione zostają nawet tego dobra, które rzeczywiście posiadają. Tak trudno jest oderwać się od tego uwodzącego hołdowania miernocie. Co prawda są tacy, którzy to widzą i mówią o tym, ale postępowi hunwejbini już demontują system wolności słowa. Cóż pozostaje? Jedni bezkrytycznie trzymają się sprawdzonych zasad, wierząc, że sama wytrwałość wystarczy. Przeciwna grupa wyznaje schematy znane z historii postkolonialnych elit kompradorskich, tj. wstydząc się własnej tradycji bezmyślnie kopiuje pomysły z „wyższej cywilizacji”. Nie podejmuję się nazwać precyzyjniej przyczyn problemu i podać zgrabnego rozwiązania, by nie dołączyć do grona domorosłych ekspertów od wszystkiego. Zakończę ogólnym jedynie postulatem, że potrzebna jest analiza nowego typu, gdzie poprawne postawienie problemu już jest połową rozwiązania. Nasze zachowania autodestrukcyjne przebiegają według ewidentnego wzorca. Można by im przeciwdziałać, zamiast kręcić się w kółko w transie tych samych pseudorozwiązań.
Skomentuj artykuł