Radosny taniec wdzięczności po spowiedzi
Zaczął się nowy rok szkolny. Słyszę pierwsze trudne wizje codzienności - opisy tego, że jest za mało nauczycieli i terapeutów, za to zbyt dużo roszczeniowych rodziców i dzieci, które żyją w przekonaniu, że są pępkiem świata. Gdzieś po drodze zgubiła się radość, którą sama odczuwałam jako dziecko, gdy wracałam we wrześniu do szkoły. Zachwyt tym, że mogę spotkać się ze znajomymi, rozwijać, poznawać świat, wąchać nowe książki (to mi zostało do dziś…).
Radość, nie infantylna wesołkowatość. Wewnętrzne przekonanie, któremu nie przeszkadzały bieda, niełatwe relacje czy trud. Spełnienie wypływające ze świadomości własnych pragnień i celów. Radość prosta, dziecięca, która z czasem została przykurzona dorosłością i jakby przestała istnieć w takiej postaci jak dawniej.
Kilka dni temu byłam świadkiem niesamowitej sceny. Dziewczynka, która zaraz po spowiedzi, odchodziła od konfesjonału do ławki tanecznym krokiem. Uśmiechałam się do tego obrazka, bo wypływało z niego coś, co my dorośli gubimy. Konwenanse i trudności, na których ciągle skupiamy nasz wzrok nie pozwalają nam na okazywanie radości. Nie pozwalają nam na taniec w deszczu, uśmiech do obcej osoby mijanej na ulicy, czy na reakcje pełne spontaniczności. Tak naprawdę jest w nas potrzeba odczuwania uczuć przyjemnych. Między innymi z tego powodu tyle osób zapija smutki, łyka kolejne tabletki, szuka zapychaczy by nie czuć bólu. Czy można inaczej? Dziewczynka w kościele pokazała mi, że można…
Gdy zapytamy samych siebie, gdzie szukamy prawdziwego szczęścia, radości i spełnienia, nie udając przy tym, że nie mamy zmartwień i trosk - to co byśmy wskazali? Gdzie szukamy ukojenia i sił do pokonywania codziennych przeszkód? Czy nie jest łatwiej sięgnąć po kieliszek niż po różaniec? Czasem niestety jest…
Patrzę na ludzi wokół i niestety niewielu się uśmiecha, jeszcze mniej jest po prostu życzliwych - stojąc w kolejce, w korku, żyjąc w ciągłym biegu. Prawda jest taka, że nie da się całe życie biec, w końcu przyjdzie mocna zadyszka. Ci, którzy sobie to uświadamiają, czasem trafiają na fotel terapeuty, innym razem szukają kolejnych nagrań znanych kouczów i mówców motywacyjnych, jeszcze inni uczą się uważności, modnego ostatnio życia w rytmie slow. I choć te wszystkie opcje same w sobie są wartościowe i mogą być bardzo dobre, to pozostaje jednak jakiś głód, brak, pustka. Są w naszym życiu takie przestrzenie, które może zapełnić tylko Bóg. Im wcześniej zdamy sobie z tego sprawę, tym lepiej dla nas.
Widzę już te okrzyki wiernych moim tekstom hejterów. Znowu Urbańska widzi spełnienie w Bogu, w tym „złym i zepsutym” Kościele. A i owszem, widzę. Doświadczyłam niejednokrotnie, że są w moim życiu i codzienności takie sytuacje, których nie da się po ludzku udźwignąć, w których siłę może dać tylko Jezus, modlitwa, sakramenty.
Zauważyłam jakiś czas temu, że na Instagramie furorę robią krótkie filmiki z dawnych wystąpień śp. ks. Jana Kaczkowskiego, który w sposób niezwykle prosty mówi o czułości, relacjach, wsparciu. Ksiądz, który potrafił zjednać tych z prawa i lewa i który mówił tak, że ludzie chłoną każde jego słowo. Co mówił? To samo co mówi nam Ewangelia… Dobrze rozumiana, przeżyta głęboko w sercu, przyjęta jako drogowskaz na życiowe trudy. Gdy kilkanaście miesięcy temu moja mama umierała w puckim hospicjum, widziałam bardzo wyraźnie, że to, czego nauczył ks. Jan „działa” z niezwykłą mocą. To, co płynie z głębokich relacji - również relacji z Bogiem - jest bardzo życiodajne. To, co pokazał ks. Jan jest tym, co nawet w chwili śmierci otula ból i pomaga przetrwać niejednokrotnie najbardziej ekstremalnie trudne życiowe doświadczenia.
Zagubiona radość może wrócić, trzeba się jednak czasem zatrzymać. Uśmiechnąć, pozwolić od czasu do czasu na porzucenie sztywnych konwenansów. Wyjść do ludzi z życzliwością. Poznać bardziej swoje tęsknoty. Głęboko zapragnąć. Odnowić relację z Bogiem, pójść do spowiedzi i Komunii, zatańczyć po nich z wdzięcznością. I zacząć żyć. Po prostu…
Skomentuj artykuł