„Zieja”: moja i twoja nadzieja
„Liczę na to, że mój obraz ks. Ziei pozostawi pragnienie spotkania i dialogu ponad podziałami” – powiedział w rozmowie z Katolicką Agencją Informacyjną Robert Gliński, reżyser filmu „Zieja”. Choć w kontekście kampanijnej nerwówki w Polsce i zamieszania wokół szalejącej na świecie epidemii koronawirusa nadzieja ta wydaje się nieco na wyrost to właśnie takich filmów, a przede wszystkim autorytetów - pokroju ks. Jana Ziei - potrzeba nam dziś w sposób szczególny.
Znajdujemy się w mieszkaniu funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa, jest rok 1976 - czas akcji widz może łatwo wywnioskować z transmitowanego w telewizorze bohatera siatkarskiego finału igrzysk olimpijskich, w którym Polska odniosła historyczne zwycięstwo nad Związkiem Radzieckim. Mimo sportowego sukcesu rodaków, to nie jest najlepszy dzień dla majora Adama Grosickiego (Zbigniew Zamachowski), który leży skacowany w ciemnym i zabałaganionym pokoju. Wszystko zmienia się, gdy niespodziewanie Adama odwiedza jego przełożony, który ma dla niego propozycję nie do odrzucenia: to on został wytypowany do zwerbowania pewnego niepokornego kapłana ściśle związanego ze środowiskiem antykomunistycznej opozycji. W funkcjonariusza wstępuje nowe życie - już następnego dnia pojawia się w pracy w odprasowanym uniformie, gotów najlepiej wykonać powierzone mu zadanie. Jeszcze nie wie, że służbowe (a często wręcz „operacyjne”) spotkania z ks. Janem Zieją (Andrzej Seweryn/Mateusz Więcławek), mającym doprowadzić go do skompromitowania opozycjonistów, staną się okazją do skonfrontowania się z własnymi demonami.
Rozmowy esbeka z ks. Zieją stopniowo zaznajamiają nas z niezwykłym życiorysem kapłana, który traktował swoją misję niesienia miłosierdzia tak poważne, że regularnie sprawiał swoim przełożonym problemy - jak na przykład wtedy, gdy odprawił katolicki pogrzeb samobójczyni (za co stanął przed sądem biskupim), po raz pierwszy w historii powołał do rady parafialnej kobietę, a jako wojskowy kapelan, przekonywał, że zabijanie jest grzechem, którego nie usprawiedliwia nawet wojna. Retrospekcje pokazujące patriotyczne i społeczne zaangażowanie ks. Ziei odbiegają nieco od poziomu fabuły toczącej się „współcześnie”: szczególnie widać tu rozdźwięk między aktorską wirtuozerią Andrzeja Seweryna a zaledwie poprawną grą Mateusza Więcławka (wcielającego się w młodego ks. Zieję), a masa uproszczeń polegających m.in. na tym, że młody kapłan non stop unika poważniejszych konsekwencji swoich ryzykownych zachowań (cóż, może czuwał nad nim sam Pan Bóg…) zmniejsza wiarygodność obrazu. Ale i te retrospektywne migawki mają swoje dobre momenty - całkiem realistycznie oddają piekło wojny i traumę, z jaką mierzą się zarówno żołnierze, jak i cywile. No i jest jeszcze spotkać samego ks. Jana - w jednej ze scen Mateusz Więcławek wygląda niemal tak bohatersko i dostojnie jak nakreślona kilka lat temu przez Mela Gibsona w „Przełęczy ocalonych” postać Desmonda Dossa - chłopaka, który w imię chrześcijańskich zasad, wyrzekł się noszenia broni i skupił się raczej na ratowaniu ofiar wojny, niż zwalczaniu wroga.
W towarzystwie inwigilującego Zieję funkcjonariusza, docieramy również do ciekawych wątków religijnych - szczególnie poruszające są rozmowy kapłana z Jackiem, jednym z czołowych opozycjonistów, współzałożycieli Komitetu Obrony Robotnika (dość czytelne nawiązanie do Jacka Kuronia), który choć na co dzień deklaruje ateizm, w rozmowie z ks. Zieją wyznaje, że „uporczywie szuka Boga”.
Film Roberta Glińskiego to także ciekawa pocztówka z polskiego Kościoła lat 70-tych: porywające homilie ks. Ziei robią wrażenie na samym prymasie Wyszyńskim, który dla opozycyjnego kapelana jest autorytetem, a widzowi jawi się jako roztropny i pokorny hierarcha traktujący swoje powołanie jako służbę drugiemu człowiekowi (w związku z czerwcową beatyfikacją Stefana Wyszyńskiego i kryzysem ogarniającym kościelne struktury wątek ten nabiera szczególnej wymowy). Nie brakuje też nawiązań do współczesności: jak celnie zauważa Łukasz Kasper w swojej recenzji dla Katolickiej Agencji Informacyjnej, kazanie głoszone przez księdza Zieję tuż po aresztowaniu prymasa Wyszyńskiego, do złudzenia przypomina homilię ojca Ludwika Wiśniewskiego na pogrzebie tragicznie zmarłego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Padają tam słowa o pogardzie i nienawiści, które mogą doprowadzić do najgorszego.
Natomiast o ile podobieństwo to jest czytelne, o tyle trudno mi zgodzić się ze słowami wspomnianego publicysty KAI, piszącego, że „reżyser zagrał […] na nosie swemu bratu, obecnemu ministrowi kultury Piotrowi Glińskiemu, członkowi obozu rządzącego. Nie jest tajemnicą, że bracia za sobą nie przepadają, a dzieli ich bieżąca polityka”. I wcale nie chodzi mi tu o treść tego zdania, bo ją trudno zweryfikować z rzeczywistym stanem rzeczy. Jednak sam fakt pojawienia się takiej uwagi w recenzji na portalu Katolickiej Agencji Informacyjnej (z naciskiem na „katolickiej”) jest nie tylko smutny i dzielący, ale idący zupełnie w poprzek przesłania filmu i tego, o czym swoim życiem zaświadczył ks. Zieja - a zatem miłości względem drugiego człowieka, szukaniem tego, co nas łączy, a nie dzieli - choćbyśmy pochodzili z zupełnie innych światów. Bo czym, jak nie właśnie wychodzeniem poza swoją ideologiczną strefę komfortu i manifestowaniem powszechności miłosierdzia był fakt, że ks. Zieja spowiadał żołnierzy Wehrmachtu? Jeśli sam reżyser zadeklarował, szczerze czy nie, ale jednak - „pragnienie spotkania i dialogu ponad podziałami” - to warto mu na pozwolić. Przypisywanie mu intencji „zagrania na nosie” komukolwiek jest po prostu słabe. Zwłaszcza że twórcy wyjątkowo pieczołowicie zadbali o to, by film wywołał jak najmniej kontrowersji i podziałów - i dmuchając wręcz na zimne - nie wymienia (nawet w napisach końcowych) z nazwiska żadnego z pojawiających się w filmie legend opozycji, zastępując ich personalia samym imieniem bądź enigmatycznymi określeniami „konspirator 1”, „konspirator 2”, etc.
Jak to zwykle bywa w tego typu obrazach, film nie jest wolny od uproszczeń, fabularnych skrótów i nieco wyidealizowanego obrazu głównego bohatera. Jednak to, co zostało spłaszczone w kontekście samego Ziei, rekompensuje jego relacja z Grosickim. Czasami trudno odróżnić, czy funkcjonariusz prowadzi rozmowy na stopie służbowej, czy prywatnej. Czasami i w nim coś pęka, a wtedy wpuszcza widza w swoją własną historię, która pokazuje, że zło nie bierze się znikąd. Wymowna jest klamra zamykająca fabułę filmu Glińskiego: twórcy ponownie przenoszą nas do zapyziałego mieszkania Grosickiego, ale tym razem z „grającego” w tle telewizora dowiadujemy się o wyborze Karola Wojtyły na papieża. Niedługo potem rozlega się pukanie do drzwi i choć w tym momencie historia urywa się, możemy się domyślać, że na ambitnego majora czeka kolejne zadanie. O tym, czy się go podejmie, możemy tylko gdybać. W końcu „Zieja” to film nie tylko o nadziei, ale również o wolności i wolnej woli - ze wszystkimi jej konsekwencjami w pakiecie.
Film „Zieja” od 13 marca w kinach.
Skomentuj artykuł