Piecze i gotuje z nią cała Polska. Dziś urodziny siostry Anastazji
Swój pierwszy w pełni samodzielny posiłek przygotowała dopiero, gdy miała 17 lat. Zrobiła ziemniaki z kwaśnym mlekiem. Pierwszy chleb spaliła, drugi wyszedł niedopieczony. Brakowało jej wprawy. Przez dwa lata pracowała w hutach szkła w Czechosłowacji. Pojawił się nawet kandydat na męża, ale wizja małżeństwa zupełnie jej nie pociągała. Wkrótce wstąpiła do Zgromadzenia Córek Bożej Miłości. Z biegiem lat rozwinęła kulinarne skrzydła i kiedy w 1999 roku zaczęła pracę w kuchni jezuitów, ich życie zmieniło się nie do poznania. Życie wielu Polaków również. Dziś s. Anastazja Pustelnik kończy 71 lat.
Sławomir Rusin: Niektórzy mówią o Siostrze: „Pierwsza Kucharka Rzeczypospolitej”.
Siostra Anastazja Pustelnik: Tak, słyszałam. Nigdy jednak w żadnym konkursie na najlepszą kucharkę nie brałam udziału, a gdybym nawet wzięła, to pewnie znaleźliby się lepsi. Po prostu przez wiele lat gotowałam, piekłam, wymyślałam przepisy i lubiłam to robić. A ojcowie jezuici uznali, że warto, by te moje receptury były szerzej znane, i tak zaczęły pojawiać się publikacje. Pierwszą była „103 ciasta siostry Anastazji”. Okazało się, że książki się podobają.
Zaskoczyło Siostrę to zainteresowanie?
- Bardzo. Myślę, że ojców jezuitów i Wydawnictwo WAM również.
Niektórzy, obserwując ten sukces, zastanawiają się nawet, czy ktoś taki jak siostra Anastazja naprawdę istnieje, czy nie jest to po prostu chwyt marketingowy…
- Mogę zapewnić, że istnieję i mam na to wielu świadków (śmiech). Nie wiem, kiedy Pan Bóg powoła mnie do siebie, ale dopóki zdrowie pozwala, staram się spotykać z czytelnikami, najczęściej z terenów Podkarpacia, Małopolski i Śląska. Oni mogą zaświadczyć, że kogoś takiego jak siostra Anastazja spotkali. No i nie zapominajmy o siostrach z mojego zgromadzenia.
Gdzie zatem urodziła się siostra Anastazja?
- Krysia, bo takie imię mi nadano podczas chrztu, urodziła się w małej wiosce na Podkarpaciu, na południe od Dynowa. Miejscowość nazywa się Dylągowa.
To piękne tereny, na granicy Bieszczad.
- Tak, zwłaszcza na wiosnę i w lecie jest wyjątkowo malowniczo. Zimą również, ale żyć wtedy jest tam nieco trudniej.
Ale to też ziemia z trudną przeszłością…
- Zgadza się, to tereny bratobójczych walk Polaków i Ukraińców. Bratobójczych, bo między jednymi i drugimi kwitły również przyjaźnie, a nie wyłącznie wrogość. Mój tato przyjaźnił się z Ukraińcem, niestety był świadkiem jego śmierci, kiedy ten został rozstrzelany przez Polaków w Pawłokomie. Nie mógł nic zrobić, żeby go uratować.
Przeczytaj więcej w książce "Siostra Anastazja. Życie pełne smaku"
Kiedy pojawiłam się na świecie, a było to w 1950 roku, czyli pięć lat po zakończeniu wojny, na większości obszaru Polski było już w miarę spokojnie, a w naszych okolicach niestety wciąż żyliśmy w lęku przed bandami UPA. Nasz dom, jak wiele innych w wiosce, został spalony przez Ukraińców. Rodzice musieli uciekać z tym, co udało im się zabrać. Po pewnym czasie tacie udało się odbudować dom. Był bardzo skromny, na prawo od wejścia znajdowała się część gospodarcza, na lewo mieszkalna - jedna izba z klepiskiem. I w tym nowym już domu urodziłam się ja, jako najmłodsze z pięciorga dzieci (…).
Jako kucharki nie mogę Siostry nie zapytać o potrawy z dzieciństwa. Pewnie nie było ich za wiele, ale może pozostały w pamięci jakieś ulubione smaki?
- Kuchnia, jak można się domyślać, była bardzo uboga. Gospodynie nie znały tylu przepisów, co dziś, ani nie miały dostępu do tak wielu produktów. Niemniej pewne dania pamiętam doskonale: barszcz biały, gołąbki z ziemniakami, pierogi. Te ostatnie – ruskie, z kapustą, ze słodkim serem – jedliśmy na śniadanie w każdą niedzielę czy święto. Mięso pojawiało się bardzo rzadko.
Te najprostsze potrawy wspomina się chyba najlepiej.
- Pamiętam też pieczone proste drożdżowe ciasta zawijane z marmoladą lub z jabłkami. No i oczywiście z makiem – dawniej na jego uprawę nie wymagano pozwoleń, był więc dość popularny.
Czy kuchnia regionalna jakoś wpływała na styl gotowania Siostry?
- Oczywiście. W moich książkach jest wiele przepisów regionalnych, nie tylko z Podkarpacia (…).
Kiedy Siostra zaczęła samodzielnie gotować?
- Kiedy miałam siedemnaście lat. Wtedy zmarła moja mama. Niektórzy powiedzą, że to trochę późno na naukę gotowania, że powinnam umieć to robić wcześniej. Gdyby nasze życie wyglądało inaczej, gdyby żył tato, gdyby nas w domu więcej mieszkało, zapewne by tak było. Tymczasem wraz z bratem codziennie pracowaliśmy w polu, a mieliśmy go około czterech hektarów. Zajmowaliśmy się zwierzętami, natomiast mama opiekowała się domem, przygotowywała posiłki. Dlatego nie była to bliska mi dziedzina. Potem było jeszcze trudniej. Mama zmarła podczas żniw rzepaku w lipcu 1967 roku. Pamiętam doskonale ten dzień. Wracając z pola, zobaczyłam ją siedzącą na progu domu. Od dłuższego czasu chorowała na płuca. Kiedy do niej podeszłam, powiedziała, że nie ma sił, by przygotować kolację. Powiedziała: „Krysiu, zrób nam coś do jedzenia, a ja tu poczekam na Tadka (mojego brata)”. Brat jednak długo nie wracał. W końcu mama powiedziała, że musi się położyć, a mnie poprosiła, żebym pobiegła po lekarza. Kiedy z nim wróciłam, mama już nie żyła. Następnego dnia rano trzeba było coś przygotować do jedzenia. Zrobiłam więc ziemniaki z kwaśnym mlekiem. To było moje pierwsze danie przygotowane w pełni samodzielnie.
Ktoś pomagał w nauce gotowania czy do wszystkiego doszła Siostra sama?
- Trochę zapamiętałam z nauk mamy. Pomagały mi też niektóre sąsiadki, starsza siostra, która mieszkała już poza domem… Jak sobie z bratem ugotowaliśmy, tak też zjedliśmy. Musieliśmy sobie jakoś radzić. Na szczęście bardzo dobrze się dogadywaliśmy, nie było między nami żadnych konfliktów.
Wspomniała Siostra wcześniej, że po śmierci mamy wyjechała do pracy w Czechosłowacji…
- Nie od razu. Myślę, że miało to miejsce jakieś trzy lata po odejściu mamy. Nasza sytuacja materialna była bardzo trudna, a jako młoda dziewczyna chciałam – jak każda kobieta – pięknie wyglądać, mieć jakąś ładną sukienkę. Dorabiałam więc przy różnych pracach, np. przy sadzeniu lasu. Były to jednak prace sezonowe, dość krótkie i niezbyt dobrze płatne. Dlatego postanowiłam znaleźć jakąś stałą pracę. Tym bardziej, że brat się ożenił, więc było mi łatwiej zostawić go na gospodarce. I tak trafiłam do huty szkła w Czechosłowacji.
I właśnie w Czechosłowacji spotkała Siostra kandydata na męża… To było coś poważnego?
- Pracowałam wtedy w Valašské Meziříčí. Jak wspomniałam, on był Czechem, dość sympatycznym. Jego mama bardzo mnie lubiła i próbowała nas ze sobą zeswatać. Zapraszała mnie na obiady w sobotę lub niedzielę (w zależności od tego, czy musiałyśmy wtedy pracować), przynosiła mi słodycze, ciasta. To była bardzo miła, dobra rodzina, ale – mimo całej sympatii – nic z tego nie wyszło. Nasze losy potoczyły się inaczej. Wizja małżeństwa w ogóle mnie nie pociągała. Już wkrótce okazało się dlaczego.
Pojawiła się myśl o klasztorze. Jak Siostra dowiedziała się o Zgromadzeniu Córek Bożej Miłości, do którego wstąpiła?
- Po zmianie fabryki mieszkałam w pokoju z dziewczyną, której siostra była w tym zgromadzeniu. Słyszałam więc opowieści o zakonie. I zaczęłam coraz bardziej się nim interesować. Od koleżanki dostałam adres klasztoru i z jej pomocą napisałam do sióstr z informacją, że chcę wstąpić, ale pod warunkiem, że nie jest to zakon kontemplacyjny (śmiech). Nie był. Przyszła odpowiedź i pojechałam. Nasz główny dom jest w Krakowie, na ulicy Pędzichów. Miasto zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Pochodziłam przecież z malutkiej, biednej wioski w Bieszczadach. Dom wybudowany przez tatę był niezwykle skromny, a tu piękna kamienica, parkiety… Przeżyłam duży szok. Po rozmowie z przełożoną wiedziałam, że swoją przyszłość chcę związać z tym zgromadzeniem. Wróciłam jeszcze do Czechosłowacji, by dopełnić formalności, a potem jeszcze raz wyruszyłam do Krakowa. Tym razem już na dużo dłużej. Sukienki, które sobie kupiłam za zarobione w hucie pieniądze, na niewiele się więc przydały.
Zobacz też: "Wielka księga siostry Anastazji. Przetwory, sałatki, ciasta i dania tradycyjne.
Wcześniej pojawiała się u Siostry myśl o zakonie?
- Nie. Nie przypominam sobie.
A wątpliwości co do wybranej zakonnej drogi już po wstąpieniu?
- Miałam taki okres w życiu zakonnym, kiedy przychodziłam na modlitwę do kaplicy (to było rozmyślanie według metody św. Ignacego) i słyszałam bardzo wyraźny głos: „Porzuć to. To nie dla ciebie”.
I…
- I wtedy zaczęłam się modlić: „Idź precz ode mnie, diable!”. Trwało to kilka tygodni i za każdym razem powtarzałam tę modlitwę. Muszę przyznać, że to było niezwykle wyczerpujące doświadczenie. Po pewnym czasie głos ucichł zupełnie. I od tego momentu nigdy nie miałam wątpliwości, że dobrze wybrałam. Okazuje się, że Zły nawet w kaplicy może kusić.
Myślę, że to mógł być rodzaj walki duchowej.
- Nie wiem, czy użyłabym tu tak wielkich słów. Może…
Rozmawiała Siostra z kimś na ten temat, kierownikiem duchowym, przełożoną?
- Nie. Wstydziłam się. Dziś wiem, że niepotrzebnie, że gdybym to zrobiła, być może szybciej uporałabym się z tym głosem. Wiem również, że niektóre wydarzenia, niektóre przeszkody mogą służyć zahartowaniu. I że tam, gdzie pojawia się jakieś dobro, Zły zawsze będzie próbował namieszać. Ale jeśli zaprosimy do tego doświadczenia Boga, pomoże nam je przetrwać. Wtedy wyjdziemy z niego silniejsi, bardziej pewni.
W klasztorze od razu poznano się na Siostry talencie? Czym się Siostra zajmowała?
- Formacja zakonna kładzie na początku nacisk na inne elementy. Kandydatura, postulat, nowicjat – to przede wszystkim czas modlitwy, badania prawdziwości powołania, poznawania charyzmatu zakonu. Jeśli są prace, to nieskomplikowane: sprzątanie, zmywanie, pranie. Niemniej podczas pomagania w klasztorze odkryłam z czasem, że to praca w kuchni najbardziej mnie pociąga. Zatem na pytanie matki przełożonej o to, co chciałabym robić w zakonie, odparłam: „Gotować”. I tak też się stało (…)
Trochę tych placówek Siostra zwiedziła.
- Tak, ale każdy z tych domów miał inną specyfikę. W Częstochowie starałam się odpoczywać i wyleczyć pewne problemy zdrowotne. W Warszawie gotowałam w domu, gdzie mieszkały siostry uczące w szkole. Była to niewielka wspólnota. Najbardziej zestresował mnie dekret o przenosinach do Krakowa i pracy w kuchni jezuitów. Wydawało mi się, że powinnam zmienić zupełnie dotychczasowy sposób gotowania. Kobiety i dzieci jedzą bowiem zupełnie inaczej, wolą lżejsze dania. Pomyślałam: „Jakoś ten rok wytrzymam”, bo tyle pierwotnie miałam pracować. Skończyło się na osiemnastu latach. (śmiech)
U jezuitów nie gotowała Siostra sama…
- Tak, pracowały ze mną dwie panie.
I to tam zaczęła Siostra opracowywać swoje przepisy?
- Do systematycznego zbierania i wymyślania nowych przepisów zainspirowała mnie jedna z sąsiadek z Dylągowej, która dorabiała, piekąc i gotując na weselach. Prowadziła taki zeszyt z recepturami i pomyślałam, że ja też powinnam, jeśli chcę porządnie zajmować się kuchnią. Dawniej nie było książek kucharskich, dlatego takie notatki były bardzo ważne.
I po pewnym czasie pojawili się ojciec Bogdan Całka i brat Grzegorz Sochacki, którzy – zachwyceni ciastami Siostry – postanowili wydać je w formie książkowej.
- A ówczesny dyrektor wydawnictwa był bardzo przeciw. Udało się go jednak przekonać. Zgodę wydać musiała także matka przełożona. Wszyscy się zgodzili i po pewnym czasie książka „103 ciasta siostry Anastazji” ujrzała światło dzienne.
Przełożona musiała rozeznać, czy taka książka mieści się w charyzmacie zakonu.
- Jak wszystko, czym się zajmujemy.
Siostra, jak widzę, jest nie tylko świetną kucharką, ale również psychologiem…
- Zawsze trzeba zachęcać, chwalić, nie tylko dzieci. Wtedy łatwiej się uczymy. Bardzo ważne jest to, żeby człowiek uwierzył w siebie. I tę wiarę powinniśmy pomóc budować. Tym bardziej, że gotowanie, zwłaszcza na współczesnych produktach, nie jest tak proste, jakby się wydawało. Mamy wiele dostępnych składników, ale zwykłe masło, budyń, mąka, w zależności od producenta, zachowują się bardzo różnie i nie zawsze praca pójdzie po naszej myśli i według przepisu. Niestety, dziś już mało kto wyrabia własne masło, śmietanę, robi swoje sery czy wędliny.
Ojciec Stanisław Groń SJ powiedział kiedyś, że należy się Siostrze medal, państwowe odznaczenie nie tyle za przepisy, ile za jednanie, gromadzenie polskich rodzin wokół przygotowywania i spożywania posiłków. Myślę, że to bardzo trafne zdanie.
- Bo posiłki powinno się przygotowywać wspólnie. Zawsze to powtarzam. Oczywiście w miarę możliwości, choćby w dni wolne od pracy. Nie traktujmy osoby, która przyrządza obiad (kobiety czy mężczyzny, bo mężczyźni dziś też świetnie gotują), jak kucharki i kelnera w jednej osobie. Przecież rodzinne przygotowywanie posiłków to dla dzieci radość. Obserwuję to u moich znajomych. Oczywiście najmłodszym można powierzyć tylko najprostsze prace, ale nawet wtedy będą czuły się ważne i potrzebne.
Chciałaby Siostra przekazać coś osobom korzystającym z jej kucharskich książek?
- Dwie rzeczy. Po pierwsze życzyć wszystkim smacznego i odwagi w odkrywaniu kulinarnych talentów. Po drugie chciałam zapewnić, że codziennie modlę się za czytelników moich książek. I dziękuję za zaufanie. Szczęść Boże!
Skomentuj artykuł