Dziewczyna, którą byłam wcześniej, wciąż mnie przeraża
"Nie chciałam litości i miłosierdzia, tylko się rozpłynąć. Chwilę wcześniej w lustrze widziałam postać, która była pełna odrazy. To nie był żaden diabeł, tak postrzegałam siebie"
Od samego początku, gdy tylko powstał pomysł zmierzenia się z tematem ciemności, wiedzieliśmy, że wśród bohaterów nie może zabraknąć kogoś, kto zmagał się z chorobą psychiczną. Sam przeszedłem depresję i doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, jak wielką zasłoną milczenia okrywa się podobne schorzenia. Moja historia została już przeze mnie przemielona na setki różnych sposobów. Zracjonalizowana i przepracowana, chociaż wciąż odczuwam skutki tego krytycznego epizodu. Oswoiłem ją. Chciałem jeszcze raz podejść do tego tematu, ale tym razem patrząc oczami zupełnie kogoś innego. W miejscu, gdzie ostatecznie postawiłem granicę swojej choroby, moja bohaterka dopiero rozpoczynała bieg w dół.
Z Justyną* skontaktowała mnie na moją prośbę znajoma, psychoterapeutka. To ona zwróciła moją uwagę, że jest ktoś, z kim mógłbym porozmawiać. Po kilku dniach oczekiwania na jakąkolwiek odpowiedź umówiliśmy się w jednej z krakowskich kawiarni. Gdy przyszedłem, przy stoliku czekała młoda kobieta po czterdziestce. Była zwyczajna, w najlepszym tego słowa znaczeniu: uprzejma, emanował z niej spokój, trudno było uwierzyć w to, co za chwilę powie. To miał być wywiad, ale zadałem jej w zasadzie tylko jedno pytanie. Czy może opisać swoje doświadczenie ciemności. Historię pociągnęła dalej sama.
Życie wymaga poświęceń
Był rok 2005. Młoda dziewczyna przed trzydziestką właśnie podejmowała decyzję, aby zmienić zawód. W kieszeni miała dyplom studiów dziennikarskich, ale wybić się wcale nie było łatwo. Po kilku stażach, epizodach w większych redakcjach, przetarciu szlaku w raczkujących wtedy portalach i próbie pracy za granicą Justyna raz jeszcze zdefiniowała swoje cele. Doszła do wniosku, że dziennikarstwo nie jest drogą, którą chciałaby podążać. Gdzieś w połowie tej drogi zainteresowała ją reklama. Mając doświadczenie medialne, postanowiła spróbować.
Zaczęła się doszkalać, zrobiła kilka dodatkowych fakultetów z komunikacji wizualnej. Trzeba było jednak zacząć od początku. Bezpłatne staże, płatne staże, okresy próbne, małe zlecenia na boku. Dopiero w czwartej agencji reklamowej została na dłużej. W zasadzie dopiero tę czwartą można było nazwać agencją z prawdziwego zdarzenia. Klientów było wielu, praca dzieliła się pomiędzy mniejsze zespoły. Wyprzedzali ją prawie wszyscy, jednak zawziętości nie można było jej odmówić. Braki w doświadczeniu nadrabiała kosztem zarwanych nocy i niepojawiania się na kolejnych rodzinnych uroczystościach. Boże Narodzenie, urodziny mamy, aż po śmierć własnego ojca, kiedy to przyjechała tylko na pogrzeb. Nie czuła, że coś jest nie tak. "Życie wymaga poświęceń" - powtarzała sobie. Nie zauważała tylko, że jej rozumienie słowa życie odbiegało od słownikowej definicji. Był to synonim dla słów: praca, sukces, osiągnięcia.
Udało się. Tempo, jakie obrała, oraz postępy osiągnięte w krótkim czasie zwróciły uwagę ludzi z zespołu. Szybko zaczęła dostawać większe zadania, współodpowiedzialność na poziomie kierowania zespołem oraz własnego klienta. W 2009 roku była już samodzielnym menadżerem. Przy każdym kolejnym awansie podnosiła poprzeczkę. Następnym celem było wejście do ścisłego kierownictwa agencji lub stworzenie własnej firmy. Po drodze straciła sporo ze swojej wrażliwości, pojawiło się wyrachowanie, duma, zawziętość - rzeczy, które wcześniej były jej obce. Ludzie, z którymi tworzyła team, zaczęli się od niej odsuwać. To też potrafiła sobie wytłumaczyć choćby zasadą, że szef projektu musi pokazać odpowiednią hierarchię w drużynie. Dziewczyna, która jeszcze 4 lata wcześniej nie miała siły przebicia w dziennikarstwie, nagle stała się kobietą żądną sukcesu. Kolejne wykonane projekty utwierdzały ją w tym, że jest w stanie przebić lub przeskoczyć każdy mur. Tylko jeden mur okazał się zbyt trudny do przeskoczenia - w swoim sercu. Odgrodziła się od ludzi.
Upadek
Dobra passa trwała do momentu, gdy zawaliła kluczowy projekt. Agencja straciła kilkanaście tysięcy złotych i dobry kontrakt, a Justyna nie mogła uwierzyć w to, że popełniła kilka banalnych błędów, że przeoczyła pewne rzeczy, które były nie do przeoczenia. Doszło do tego, że podejrzewała współpracowników o celowe działanie na jej niekorzyść. Atmosfera stała się napięta. Na głowę krnąbrnej kierowniczki wylano kubeł zimnej wody i odsunięto ją od kilku innych kluczowych dla niej zadań. Zaczęły pojawiać się wolne wieczory, których wcześniej nie znała, a z nimi przyszła samotność, choć może prawdziwiej jest powiedzieć "świadomość tego, że zawsze była sama". Przez ostatnie lata pogoni za karierą całkowicie zaniedbała relacje osobiste. W pracy nie było mowy o związkach - to nieprofesjonalne, a życie poza pracą nie istniało, więc możliwości związania się z kimś również.
Tej nocy zadzwoniła do swojej matki, z najbliższej rodziny nie pozostał jej już nikt inny. W słuchawce było słychać jej płacz, ale nie chciała zdradzić powodów. Mówiła tylko, że jest przemęczona i ma trudny czas w pracy. "Z perspektywy czasu wiem, że to był płacz przerażenia, bałam się samotności, która nagle na mnie spadła" - przyznała. Postanowiła zaangażować się jeszcze mocniej, by odzyskać pozycję. Miała poczucie, że odbija się od ściany, więc odeszła z firmy.
Znajomości wyrobione w branży pomagały jej uzyskać pierwsze całkiem dobre zlecenia. Praca w pojedynkę dawała jej większą satysfakcję. Miała plany na przyszłość. Jednak wtedy w jej życiu zaczęły pojawiać się ataki paniki. Praca z samą sobą i wirtualnym klientem potęgowała w niej uczucie samotności, które ją przerażało. Jednocześnie nie chciała się przyznać do tego, że może warto byłoby porozmawiać z psychologiem. Wtedy jak zbawienie dla niej przyszła propozycja pracy z innej agencji. Poleciła ją znajoma, która odegra jeszcze ważną rolę w tej historii. Justyna wykorzystała to, żeby znowu być w ruchu, w ciągu wydarzeń. To miało być lekarstwem na strach. Dalej działo się już tylko gorzej.
Zamknięte koło porażki
Rzeczy, które w sobie odkryła nie pozwalały jej już zapomnieć o ciemności. Wykańczała się, uciekając w pracę, a efekty były coraz słabsze. Nie potrafiła wchodzić w zwyczajne relacje, na zmianę dobijało ją poczucie beznadziejności w pracy i w życiu prywatnym. Godzinami zastygała w bezruchu, wpatrując się w ścianę, rozkładając wszystkie swoje porażki na czynniki pierwsze. Brak porządnego snu powodował dekoncentrację, a to odbijało się na wszystkim, co robiła. "Zamknięte koło porażki" - taką nazwę dała temu etapowi swojego życia. Zaczęła nadużywać alkoholu. Nie piła często, ale zawsze tak, by zapomnieć. Takie chwile refleksji kończyła zawinięta w koc, szlochając i myśląc jeszcze intensywniej. Wyrzuty i oskarżenia przybrały postać słyszalnych głosów w jej głowie. To był jej własny głos.
W pewnym momencie Justyna poddała się całkowicie. Wśród ludzi była niczym osoba trędowata. Unikano jej, bo zarażała zwątpieniem. Nie musiała nic mówić, żeby emanować negatywną energią. Na twarzy miała wypisaną beznadzieję. Kurczowo trzymała się pracy, bo nie potrafiła odejść. Czekała na zwolnienie, które potwierdzi to, co sama o sobie wie najlepiej, że jest beznadziejna. 34 lata, bez pozycji, bez rodziny, coraz mniejsze szanse, by zostać matką. Głośno krzyczały w niej pragnienia, którym nigdy wcześniej nie pozwalała dojść do głosu.
Te myśli
Po głowie zaczęły jej chodzić myśli samobójcze. Najpierw tylko na zasadzie "co by było, gdyby…" - kto by po niej płakał; jaki byłby jej pogrzeb; czy ludzie zauważyliby, że jej w ogóle nie ma? Później myśl o odebraniu sobie życia stała się już jednym z realnych rozwiązań. Pragnęła "świętego spokoju", odrzucała myśli o tym, uwierzyła, że po śmierci nie będzie niczego. Tego właśnie chciała. Wzięła w pracy urlop. Nikt o nic nie pytał, nie wybijał z głowy, bo wszyscy wiedzieli, że go potrzebuje.
Jej "próby" polegały na zakupieniu żyletek, kilkugodzinnym wpatrywaniu się w szyjkę zbitej butelki czy gładzeniu paska od spodni. Nie miała odwagi na skok w przepaść, bo bała się zwyczajnie cierpienia. Biły się w niej wątpliwości, więc zaczęła zahaczać o pobliski kościół, ale w nim też widziała tylko śmierć. Tak, jakby istotą wiary był jedynie Wielki Post, bez zmartwychwstania. Minął tydzień jej nieobecności, po którym wróciła do pracy. Szła tam beznamiętnie, czując kolejną porażkę. Po drodze widziała z okien komunikacji miejskiej kilka scen, które skłoniły ją do przemyśleń. Stanęła w holu biura, dopadły ją lęki i demony, które skrzętnie skrywała przez ostatnie tygodnie. Wystarczyło kilka minut, by znowu wylądowała w toalecie, lecząc napady strachu. Po wyjściu z toalety miała siłę tylko zgłosić kolejny urlop. Wychodziła z biura w przeświadczeniu, że jest niewidzialna. Wszyscy jednak widzieli jej rozmazany makijaż i trzęsące się ręce. Wpadła do domu z… nie jest ważne, jak postanowiła to zrobić. Ważne, co czuła. Przez kilka godzin do wieczora zbierała się na odwagę, by się zabić. W tym czasie dzwoniła koleżanka z biura. Każde następne nieodebrane połączenie potęgowało w niej bliżej nieokreślone poczucie winy. Stało się, spróbowała.
"Czułam, jak robi mi się słabo. Z każdą minutą doświadczałam zupełnie nowych odczuć w ciele. W głowie była martwa cisza, spokój. Było mi gorąco i miałam dreszcze, siedziałam, ale czułam, że nogi się pode mną załamują. W uszach słyszalne było każde uderzenie serca. A w środku? Całkowity mrok. Nie tyle nie chciałam prosić o pomoc, co byłam święcie przekonana, że nie mogę. Jakieś totalne zamknięcie, zwłaszcza na samą siebie. Chciałam się ukarać, zadać sobie ból. Umierałam tam, mając nadzieję, że nie ma żadnej drugiej strony. Nie chciałam litości i miłosierdzia, tylko się rozpłynąć. Chwilę wcześniej w lustrze widziałam postać, która była pełna odrazy. To nie był żaden diabeł, tak postrzegałam siebie".
Justyna straciła przytomność. O tym, co się stało później, dowiedziała się od psychiatry, który rozmawiał z nią po wybudzeniu. Koleżanka z pracy była zaniepokojona jej milczeniem i stanem, w jakim opuściła biuro. Nie były sobie najbliższe, ale przeczucie kazało jej wtedy odwiedzić Justynę. Na głuche pukanie nikt nie odpowiadał. Na szczęście w swoim tragicznym stanie Justyna nie myślała racjonalnie, nie zabezpieczała się, nie zamknęła drzwi. Koleżanka znalazła ją już bez tętna, zachłyśniętą własnymi wymiotami. Nie myśląc o powodach tego stanu, podjęła reanimację. Do przyjazdu karetki instrukcji udzielał jej dyspozytor pogotowia przez słuchawkę telefonu. Tak ją uratowano, za co jeszcze długo nie potrafiła być wdzięczna. Podczas jej próby samobójczej wydarzyło się jednak coś, co było tym najmniejszym prawdziwym promieniem ciągnącym ją do światła. O tym za chwilę.
Wracam...
Kolejne dwa lata zajęło Justynie wyjście z depresji. Pracodawca nie wiedział, czy ją zwolnić, czy dać urlop. Bał się pogorszyć jej stan. Na szczęście ona sama podjęła decyzję, by raz na zawsze zerwać z wyczerpującą pracą. Chciała przedefiniować znaczenie wielu słów w swoim słowniku. Inaczej postrzegać życie, sukces, siebie. Na początku brała leki, a psychoterapia pomagała jej uporać się z ciemnością, utrzymać i uspokoić. Pół roku później była grupa wsparcia, aby mogła sama powoli wracać do społeczeństwa i na nowo zaufać ludziom. Kolejna zmiana terapii miała pomóc jej przejść przez wstyd i pogodzić się z depresją. Chociaż ona sama lubi podkreślać, że to choroba przewlekła. Traktuje to jak alkoholizm, pilnuje się przed nawrotem. Tamta dziewczyna, którą była wcześniej, wciąż ją przeraża.
"Kiedy tam leżałam, czas się zatrzymał. Nie umiem powiedzieć dokładnie, co się działo. Wiem tylko, że zanim straciłam świadomość, poczułam ciepło na dłoni. Takie jak wtedy, gdy ktoś chwyci cię za rękę. Czułam to doskonale na lewej ręce. I co dziwne, to był pierwszy i jedyny moment od początku depresji, gdy poczułam przyjazny pokój. Wcześniej nawet on był niszczący. Po przebudzeniu w szpitalu ta myśl często wracała. Czy to był Ktoś? Czy tylko moje wariujące od bodźców ciało. Nie dawało mi to spokoju i trochę odwracało uwagę od samej próby. Wiem też, że nie pokonałabym tego stanu bez leków i mądrej, bardzo cierpliwej terapii".
Od samego początku w szpitalu była przy niej matka, którą powiadomiono o tym, do czego doszło. I to ona znalazła chyba najlepsze lekarstwo dla Justyny - poczucie stabilizacji każdego dnia. Kiedy tylko stało się to możliwe, naciskała na nią, żeby zrobiły sobie urlop. Wierzyła, że córce pomoże spokój, natura i dzień mierzony wschodem i zachodem słońca. To było 11 miesięcy od próby samobójczej. Wyjechały razem na dwa tygodnie do jakiegoś gospodarstwa agroturystycznego. Justyna doceniła tam odpoczynek. I poznała Roberta. Młody rolnik prowadził małe gospodarstwo w sąsiedniej miejscowości. Zapuściły się tam pewnego dnia rowerami. Na jesień wróciła tam ponownie, chciała zobaczyć te wszystkie kolory późnego lata. Później to Robert odwiedzał Justynę i nie dawał się zbywać jej zamknięciu. Kiedy dowiedział się o jej przejściach, również nie uciekł, choć łatwe to nie było dla niego. Trzy i pół roku od swojego pierwszego spotkania wzięli ślub. Dzisiaj razem prowadzą agroturystykę, do której namówiła go sama Justyna. Ona dodatkowo zajmuje się rękodziełem, bo to ją uspokaja. Nadal korzysta z psychoterapii, chociaż teraz już rzadziej. W utrzymaniu formy pomaga jej codzienność i poczucie bezpieczeństwa przy mężu. W dniu, gdy obudziła się w szpitalu, czas mierzyła jeszcze na przed próbą i po próbie. Dziś liczy go od chwili ślubu.
"Wiara w moim życiu pojawiła się późno. Dopiero, kiedy zaczęliśmy uczęszczać na nauki przedślubne. Ale chyba znalazłam odpowiedź, kto mnie trzymał wtedy za rękę. To samo czuję dzisiaj przy mężu".
*Na prośbę bohaterki jej imię zostało zmienionę przez redakcję
Szymon Żyśko - dziennikarz, publicysta i redaktor DEON.pl, prowadzi autorskiego bloga nothingbox.pl
***
Samobójstwo nigdy nie jest wyjściem. Jeśli masz takie myśli lub nie możesz sobie poradzić z życiowymi trudnościami, a może jest w twoim otoczeniu osoba, której chcesz pomóc - skorzystaj z tych źródeł, szukając pomocy:
Skomentuj artykuł