Benedyktyn: Często się zdarza, że ludzie mnie męczą. Co wtedy zrobić?
"Często się zdarza, że ludzie mnie męczą, ci, których nazywam braćmi, siostrami. Bracia moi, siostry moje stanowią ludzki kontekst, w którym się poruszam, ale oni nie zawsze są zabawni! Oni są tak inni, odmienni ode mnie, i każdy – choć może nie zdaje sobie z tego sprawy – narzuca mi swój temperament" - czytamy w książce "Karol van Oost OSB. Odnowiciel życia monastycznego w Polsce", której fragment publikujemy.
Modlitwa na nieudane i trudne dni
Każdy z nas, człowiek świecki, zakonnik czy zakonnica przechodzi przez dni nie do wytrzymania, kiedy wszystko boli, kiedy wszystko drażni, kiedy wszystko ciąży na sercu, czy samo życie, czy praca, czy otoczenie, kiedy od 5, 10 lub 20 lat powtarzają się te drobne, ale nieznośne zadrażnienia.
Jak trudno wtedy modlić się! Mamy ochotę porzucić wszystko, i otoczenie i siebie samego; właśnie wtedy modlitwa jest nam niezmiernie potrzebna, ale nam się nie chce, lub nie umiemy znaleźć ani słów, ani samego nastawienia, mimo że to jedyne lekarstwo.
Weźmy na przykład kilka takich sytuacji:
Kiedy się okazuje, że nie mam racji!
Panie, jak to trudno! Po prostu mam przyjąć, nie szukając jakiejś wymówki, jakiegoś wytłumaczenia: że inni mnie źle zrozumieli, że chciałem powiedzieć co innego. Mam się zgodzić, że się mylę, i często nawet, Panie, uwolnij mnie od obawy, że otoczenie zobaczy, że źle zrobiłem.
Będę szczery. Tak, przyznam, że głupstwo popełniłem; lepsze to, niż wykręty. Sam, Panie, powiedziałeś: Niech mowa wasza będzie: talk, tak; nie, nie. Co nadto, od złego pochodzi (Mt 5,37). Aby to stosować w praktyce, muszę się zachować po męsku; dziecinady w moim wieku nie można tolerować. Gdy byłem dziecięciem, mówiłem jak dziecię, czułem jak dziecię, myślałem jak dziecię; kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego co dziecięce (1 Kor 13,11). Panie, dobrze, żeś mnie upokorzył (Ps 118).
Właściwie troszczę się o to, co inni o mnie myślą, zapominając, że ważne jest to, czym jestem przed Tobą. Niczym nie jestem, ale wiem jedno: że spojrzysz na mnie z Twą nieskończoną miłością.
Kiedy mam dość swego otoczenia!
Często się zdarza, że ludzie mnie męczą, ci, których nazywam braćmi, siostrami. Bracia moi, siostry moje stanowią ludzki kontekst, w którym się poruszam, ale oni nie zawsze są zabawni! Oni są tak inni, odmienni ode mnie, i każdy – choć może nie zdaje sobie z tego sprawy – narzuca mi swój temperament. Lecz muszę go szanować i jego osobę, i jego sposób myślenia, i jego manie lub czasem jego dziwactwa. Ale to nie wszystko! Panie, pod tym względem jesteś niezmiernie wymagający i twój umiłowany uczeń Jan, a także św. Paweł upominają, że mamy się wzajemnie miłować, Panie Jezu, oto twoje przykazanie, i jeżeli go nie spełniam, jestem obłudnikiem; sama pobożność moja, to kpina. Jeśliby ktoś mówił: Miłuję Boga a brata swego nienawidził, jest kłamcą; albowiem, kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi (1 J 4,20).
To jasne. Nie ma żadnych wykrętów. Może w moim sercu nie ma wyraźnej nienawiści, ale przed Tobą, Panie, muszę przyznać, że roi się tam od nieprzychylnych uczuć, antypatii, uraz. Mam ochotę zamknąć drzwi mego serca.
Owszem z paroma ludźmi jest mi łatwiej, porozumiewamy się, to nam wygodne, ale inni! Ktokolwiek puka do drzwi, powinienem go przyjąć nie chłodno, ale serdecznie, jak gdybym na niego czekał. Niestety zbyt często zapominam, żeś powiedział: Jeśli miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? (Mt 5,46). Nie umiem rozpoznać w każdym kogo spotykam Twego oblicza.
Panie, pomóż mi, abym się nie zamykał przed innymi. Może oni potrzebują tylko mego uśmiechu. Pomóż mi przezwyciężyć egoizm, który króluje we mnie, pomóż mi zapomnieć o sobie. Czytam w Ewangelii, że tłumy szły za Tobą. One Cię otaczały, biedni i chorzy, dzieci i starcy, nawet grzesznicy. Oni przychodzili do Ciebie dzień i noc. Naucz mnie zachować serce stale otwarte, bym mógł zrozumieć innych. Nadto oświeć umysł mój, abym sobie jasno uświadomił, że ja też mam temperament, swój sposób myślenia i że bez wątpienia nieraz muszę porządnie działać innym na nerwy. Słusznie powiedział św. Paweł: Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełnijcie prawo Chrystusowe. Niech każdy bada własne postępowanie... (Ga 6,2.4).
Kiedy wiara we mnie się zaćmiewa
To chodzenie po nocy ma coś nużącego. Nic nie widzę, chodzę jak ślepy. Gdyby to trwało tylko chwilę, można by znieść, ale dni, miesiące, lata mijają. Podobno Teresa z Lisieux przeżywała taką ustawiczną noc! Panie, stale powtarzasz w Ewangelii: Jeżeli wierzysz, będziesz uzdrowiony. Wszystko możliwe jest temu, który wierzy (Mt 6,22). Wierzyć! Oto warunek zbawienia. Ale mam wrażenie, że wiara moja porusza się mechanicznie, a przyzwyczajenia, nieraz boję się, że to tylko puste słowo.
Całe życie doczesne jest tak tajemnicze; a cóż powiedzieć o życiu nadprzyrodzonym, o życiu pozagrobowym? Zazdroszczę tym, którzy nigdy nie doznawali najmniejszej wątpliwości, dla których dogmaty i cała nadprzyrodzoność, Opatrzność Boża, każde najmniejsze zdarzenie ma swe wytłumaczenie. Oni pływają po spokojnych wodach. Tak bym chciał, by wszystko było jasne, udowodnione. Nie chodzi nawet o wielkie prawdy naszej religii. Wiem, że Chrystus, Bóg–Człowiek, jest Prawdą i Drogą i Żywotem. Wiem, że bez Niego wszystkie drogi prowadzą do nicości; ale chodzi o cierpienie, o ogrom ludzkich cierpień, o zło, co tak jawnie szaleje dzisiaj, o wzajemne przenikanie się nadprzyrodzoności i prozy dnia codziennego. A jeszcze to: na co służą te drobne moje zajęcia? Co one mają wspólnego z tajemnicą tamtego świata? Mistycy mają rację, kiedy piszą o ciemnej nocy wiary! Ale, Panie, słyszę twój głos: Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary? (Mt 8,26).
W takim razie Panie, daj mi światło, dzięki któremu będę mógł spokojnie chodzić po nieznanych ścieżkach. Ale znowu słyszę Twój głos: Włóż rękę twoją do moich rąk. Będzie to dla ciebie lepsze niż światło i pewniejsze niż znana droga.
Przebacz mi, Panie, jesteś zawsze tu, obok mnie, ale ja o tym zapominam i potrafię tego nie zauważyć.
Kiedy starość usadowi się w moim życiu
Wiem, że na to nie ma rady. Powoli ona rozgościła się we mnie, bez uprzedzenia. Długo się łudziłem i z prawdziwą litością spoglądałem na biednych kalekich lub nieruchomych, zapominając, że lada dzień starość może zapukać do moich drzwi. Tak też się stało. Tylko że ona nie pukała; weszła i nie pytając o pozwolenie, stała się panią domu. Muszę teraz z nią się liczyć; nawet mam jej okazywać niezwykłe względy.
Czy naprawdę już zbliża się koniec? Ale jeszcze mam w głowie różne projekty! Panie, wiesz lepiej niż ja, że się starzeję. Daj mi światło, bym mógł zrozumieć, że wchodzę w najważniejszy okres mego życia. Owszem, to także łaska, ale, mówiąc między nami, ona jest surowa! Żąda ode mnie odpowiedniego nastawienia duszy. Proszę Ciebie, Panie, przekonaj mnie, że przestałem być nieodzownym człowiekiem i że otoczenie da sobie radę beze mnie.
Oto najwyższy czas na praktykowanie pokory. Inni zostali wyznaczeni na moje miejsce. Nie pozwól, bym zatonął w czczej gadaninie i bym czuł się w obowiązku udzielać na lewo i prawo swoich rad, opierając się na rzekomej nieomylności mego doświadczenia.
Trudno, muszę się zgodzić na większą samotność, ale to nie znaczy, że wolno mi być zgryźliwym.
Panie Boże, i ja mam nerwy, ale Ty poucz mnie o dobroci, o łagodności i o cierpliwości, kiedy ktoś przychodzi do mnie ze swymi żalami.
Panie, czas leci, idzie naprzód, tak jak młodość i wiosna; nie pozwól, bym stale wracał myślą do tego, co już minęło, głosząc, że wtedy wszystko szło lepiej.
Św. Benedykt poleca, bym miłował młodych, nawet jeżeli ci ostatni zapominają o moim wieku. Muszę wierzyć – znowu ta wiara – muszę wierzyć, że Opatrzność Twoja działa dziś jak wczoraj i że młode pokolenia przyniosą swoje bogactwa.
Oto wymarzony czas na modlitwę, na ofiarę. Oto główne moje obecne zadanie: modlić się za Kościół, za świat, za moje otoczenie, choćby w milczeniu. Będzie to ofiara wieczorna – sacrificium vespertinum – i tak, dzień po dniu, będę się przyzwyczajać do tego, że śmierć się zbliża, nie, nie śmierć, ale Życie i że Twoje nieskończone miłosierdzie czeka na mnie z otwartymi rękami.
Fragment pochodzi z tekstów własnych Karola van Oost OSB wydanych w publikacji Pawła Sczanieckiego OSB „Karol van Oost OSB. Odnowiciel życia monastycznego w Polsce”.
***
Karol Filip van Oost OSB - (ur. 1899, zm. 1986), belgijski benedyktyn, mnich opactwa św. Andrzeja na przedmieściach Brugii (Zevenkerken), jako przeor wznowionego opactwa tynieckiego (1939–1951) odnowiciel życia benedyktyńskiego w Polsce. Pierwsze śluby zakonne złożył wobec bł. Kolumby Marmiona w 1918 r. Posłuszny woli przełożonych pełnił gorliwie rozmaite funkcje zarówno w rodzimym klasztorze, jak i poza jego murami (m.in. posługiwał jako: nauczyciel w szkole przyklasztornej, misjonarz, wizytator klasztorów żeńskich, dyrektor internatu, refektariusz). Był cenionym rekolekcjonistą i kaznodzieją. Dzieło jego życia stanowi tyniecka fundacja, której rozwój, po zakończeniu przełożeństwa, śledził z wielką troską. Odznaczał się głębokim wyczuciem życia wspólnego i charyzmatem duchowego ojcostwa.
Skomentuj artykuł