Znamy dobrze słowa Jezusa: "To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna". A także inne: "Przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości". My tymczasem jedyne, co mamy, to wrażenie, że u nas to ciągle jakoś nie działa.
Jezus na kartach Ewangelii obiecuje swoim wyznawcom bardzo wiele. Te dwa przytoczone zdania nie są jeszcze wcale najmocniejsze. Pamiętacie to: "W imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają zdrowie"? Albo jeszcze inny fragment: "Kto we Mnie wierzy, będzie także dokonywał tych dzieł, których Ja dokonuję, owszem, i większe od tych uczyni".
Jesteśmy katolikami i... gdzie ta nasza pełna radość? Gdzie nasze obfite życie? Gdzie te wszystkie obiecane cuda i dzieła? Pewien ksiądz stwierdził, że gdyby ewangeliczna obietnica szczęścia w Bogu dotyczyła tylko życia wiecznego, to on by się na taką Ewangelię nie pisał. Przyznam szczerze, że ja też nie.
Pora na małe świadectwo. Moje osobiste.
Sześć lat temu przechodziłam trudny okres w życiu. Wyjątkowo trudny. Mając 30 lat, straciłam pracę (której swoją drogą nie lubiłam), nie miałam więc pieniędzy; byłam chora przewlekle (poważne zaburzenia hormonalne, których nijak nie udawało się wyrównać), do tego czułam się samotna - miałam wrażenie, że wszyscy mają szansę na miłość - oprócz mnie. Ponieważ nie widziałam przed sobą już innych możliwości, chwyciłam się Pana Boga jak ostatniej deski ratunku.
Opracowałam własny PNŻ - Program Naprawy Życia (podzielę się nim w dalszej części tekstu), w którym od tej pory postanowiłam dać pierwszeństwo Bogu.
Jak po tych 6 latach wygląda moje życie? Najpierw wydarzył się mały cud w zakresie potrzeb materialnych: zaraz po moim radykalnym nawróceniu odziedziczyłam pewne wartościowe nieruchomości, które zabezpieczyły mnie finansowo. Mogłam wreszcie poświęcić się pracy, którą lubię i która daje mi satysfakcję. Zostałam freelancerem i do dziś pracuję tylko nad tymi zleceniami, które wydają mi się wartościowe. W życiu zawodowym spełniłam także swoje największe marzenie - napisałam książkę (a obecnie kończę drugą). Zakochałam się szczęśliwie (to był chyba największy cud!) i od ponad trzech lat jestem spełnioną żoną. Na koniec, moje problemy hormonalne unormowały się na tyle, że mogłam odstawić leki i zajść w ciążę, co do tej pory również było niemożliwe. Za pół roku rozstanę mamą.
Może niepotrzebnie napisałam: na koniec. Wiem, że dla Pana Boga to jeszcze nie koniec spełniania moich najskrytszych pragnień. Przekonałam się na własnej skórze, jak Bóg o nas dba i jak Mu zależy na naszym szczęściu.
Obsadzone podium
Może moja historia zainspiruje cię do zmiany własnego życia: postawienia Boga na pierwszym miejscu, bo to był główny punkt mojego programu.
Katoliczką byłam "od urodzenia". Moja rodzina była przeciętnie religijna, ale sprawy wiary zawsze były dla mnie ważne. A raczej nie tyle sama wiara i Bóg, co jej "rytuały": coniedzielna Msza św., pasterka, choinka, święcenie pokarmów, Triduum Paschalne. Ale to w żadnej mierze nie oznaczało, że stawiałam Boga na pierwszym miejscu. To miejsce w moim życiu dawno już było zajęte: przeze mnie samą. Ja byłam centrum: moje pomysły, moje pragnienia, ochoty, przekonania, widzimisię...
Drugie miejsce na podium również już obsadziłam: oddałam je innym ludziom. Ich przekonaniom, opiniom, pragnieniom, ich widzimisię...
Gdy jednak bardzo dosadnie poczułam, że życie oparte na takich podstawach zupełnie się nie udaje, dosłownie z dnia na dzień dokonałam przewartościowania. Dziś widzę, że był to proces: moje pierwsze postanowienia były bardzo górnolotne i naiwne. Ale to był pierwszy krok w stronę szczęśliwego życia.
Program Naprawy Życia
Zamiast natychmiast rzucić się w wir ratowania mojej kariery zawodowej, dalszego gonienia za miłością i próbami ratowania zdrowia - postanowiłam zająć się swoim sercem. Już na wstępie doszłam do wniosku, że dbanie o czystość serca - to będzie teraz mój plan na życie. Dlaczego? Większość rzeczy, które mi się w życiu do tamtego okresu nie udały, tylko częściowo zależały ode mnie. Dbanie o duszę i rozwój wewnętrzny postrzegałam jako coś, nad czym mogę w pełni panować - co więcej: liczyłam także na pomoc Bożą. Wiedziałam, że im więcej w tę sferę życia włożę wysiłku, tym lepsze rezultaty uzyskam. Na innych polach to już tak nie działało.
To mi dało mocną podstawę. Teraz, gdy z relacji z Bogiem uczyniłam cel nadrzędny, nie wyobrażam sobie sytuacji, w której jakieś niepowodzenie mogłoby mnie trwale załamać. Inne rzeczy są mniej ważne, a raczej: już nie ja się o nie troszczę - zabezpiecza je Bóg.
Najważniejszym jednak zadaniem mojego PNŻ było oczyszczenie serca. Bóg obiecuje wszelkie łaski i dobrodziejstwa tym, którzy spełniają Jego wolę. Na bardziej zaawansowanym etapie można mieć problemy z rozeznawaniem woli Bożej (co jest mniejszym, a co większym dobrem), ale podstawa jest dla każdego ta sama: Bóg nie chce, żebyśmy grzeszyli.
Punkty PNŻ układały się u mnie miesiącami, w trakcie gdy robiłam postępy w życiu duchowym, dodawałam kolejne wymagania. Dziś sprowadziłabym je do 3 głównych etapów.
1. Na zawsze grzechom ciężkim - NIE. To jest podstawa podstaw: skończyć raz na zawsze z przyzwalaniem sobie na popełnienie grzechu ciężkiego ("bo jestem taki słaby, a przecież jest spowiedź"). Ten punkt podsunął mi w swojej książce "Miłość i odpowiedzialność" św. Jan Paweł II. Nic się nie zmieni w naszym życiu, nawet jeżeli "tylko" sporadycznie będziemy tracili Bożą łaskę, obrażając Boga śmiertelnie. Warto postudiować Katechizm Kościoła Katolickiego, żeby umieć rozpoznawać grzechy ciężkie, a przede wszystkim wyzbyć się myślenia, że tylko złamanie szóstego przykazania oznacza winę śmiertelną. O wiele częściej łamiemy pierwsze przykazanie - a kto z nas się z tego spowiada? (wierzę, że jednak są tacy). Po pewnym czasie praktykowania tej zasady Komunia św. na każdej Mszy staje się dla nas jak oddech - oczywistość.
Ale ponieważ wierzę również, że są wśród nas ci, którzy ten etap ciągle praktykują - przejdźmy krok dalej.
2. Na rekolekcjach głoszonych przez Witka Wilka usłyszałam piękne porównanie. Nasze życie jest jak lot ptaka. Tylko ptak wolny może swobodnie przemierzać przestworza. Grzechy ciężkie są jak ciężkie łańcuchy, które trzymają nas przy ziemi - nasz "lot" = nasze życie nie może się udać. Ale można też zniewolić ptaka wieloma cienkimi żyłkami - prawie niewidocznymi, ale efekt będzie taki sam, jak w przypadku łańcuchów - ptak nie poleci. Te cienkie nitki to nasze grzechy lekkie, powszednie.
Tak samo musimy wypowiedzieć im wojnę. Niektóre będą prostsze do wyeliminowania, inne trudniejsze.
Moja przyjaciółka po tych rekolekcjach opowiadała mi, że Witek zainspirował ją do rachunku sumienia pod kątem wszelkich, nawet najmniejszych niedoskonałości. Usiadła przed czystą kartką A4 i po pewnym czasie kartka z góry do dołu była zapisana drobnym maczkiem grzechami powszednimi. Wtedy szczerze zapłakała nad sobą.
Trzeba nieustannie walczyć z grzechami powszednimi. Czasami może się wydawać, że zabraknie nam sił, że to walka z wiatrakami, ale jeśli damy tej walce naczelne miejsce w naszym życiu, to nie będziemy tracili energii tam, gdzie jest pole do działania dla Pana Boga, zgodnie za słowami: "Troszczcie się najpierw o Królestwo Niebieskie, a cała reszta będzie wam dodana". My mamy zająć się Bogiem, wtedy Bóg zajmie się nami. Nie gońmy za karierą, za miłością, za powodzeniem - nie traćmy cennej energii, którą moglibyśmy poświęcić na walkę z grzechami powszednimi. Ciężką walkę - trzeba dodać.
3. Ostatni punkt będzie z pewnością dotyczył już każdego. Ojcowie Kościoła odróżniają grzechy czynów od grzechów serca. Grzechy serca nie przejawiają się już w grzesznych zachowaniach (grzechach ciężkich czy lekkich), ale odbierają nam poczucie szczęścia i również obrażają Boga. Są to jakby postawy, skłonności, nieuporządkowane tendencje, które powstały w nas na skutek grzechów przez nas popełnianych, ale także jako konsekwencja grzechu pierworodnego. Również z grzechami serca należy walczyć.
Na zobrazowanie o co chodzi, mam wspaniały przykład znajomej, którą bardzo mile zaskoczyła pierwsza wizyta jednego z kolegów męża. Mówiąc kolokwialnie: natychmiast wpadł jej w oko. Przez cały pobyt kolegi w domu robiła wszystko, żeby w pozytywny sposób zwrócić na siebie jego uwagę. Była wniebowzięta, słysząc jego komplementy pod swoim adresem, do czasu, gdy zdała sobie sprawę, że taka postawa nie jest fair wobec jej męża i wobec tego, co mu ślubowała. Nic się między nią a tym kolegą nie wydarzyło niestosownego - a jednak udało jej się dostrzec tę negatywną postawę. To był właśnie grzech serca.
Stałą złą postawą może być nieustanna zazdrość, a nawet zawiść, chęć górowania nad innymi, chciwość, wyniosłość i zarozumiałość, chęć wydawania się lepszym, niż się jest, pragnienie władzy. To jest kolejny obszar naszej walki, nierzadko trudny do zauważenia - taka "belka w oku", której często po prostu nie chcemy zobaczyć. Przyznam, że bywa u mnie tak, że spowiadam się z samych grzechów serca i jeszcze się nie zdarzyło, żebym usłyszała, że nie ma potrzeby spowiedzi i rozgrzeszenia (jeśli delikwent nie wyzna niczego, co zgodnie z nauczaniem Kościoła jest grzechem, kapłan nie mógłby udzielić mu rozgrzeszenia). Więc grzechy serca również są kwestią naszej woli, a walka z nimi kwestią determinacji i wytrwałości.
Mój Program Naprawy Życia na koniec proponuję zamienić na Program Udanego Życia i odtąd pod taką nazwą realizować go bez ustanku. Wtedy nawet nie zauważysz, kiedy wszystkie Boże obietnice zaczną się spełniać również w twoim życiu. Zostanie tylko jeden żal: szkoda, że zacząłem żyć w ten sposób tak późno.
Skomentuj artykuł