Czy charyzmatyk to konferansjer modlitwy? Odpowiada Marcin Zieliński i ks. Krzysztof Porosło
„Albo się modlę, albo jestem konferansjerem modlitwy” – mówi ks. Krzysztof Porosło. „Warto by było powiedzieć, jak właściwie prowadzić spontaniczną modlitwę” – odpowiada Marcin Zieliński.
Dawid Gospodarek: Marcinie, jak w twojej wspólnocie wygląda formacja liturgiczna, mistagogia?
Marcin Zieliński: Spróbuję odpowiedzieć na to pytanie przez swoje świadectwo. Moje spotkanie z Bogiem w liturgii zaczęło się od doświadczenia, a nie od wiedzy. Było jak w piosence: „Im więcej Ciebie, tym mniej, bardziej to czuję, niż wiem” (śmiech). Po doświadczeniu miłości Pana Jezusa zacząłem po prostu odczuwać pragnienie Eucharystii i tęsknotę za nią. I to był pierwszy rok, kiedy na Eucharystię chodziłem codziennie, a przychodziłem dużo wcześniej. Każdy dzień był istotny… Eucharystia była ważną częścią mojego dnia. Dzisiaj może nie jestem na Eucharystii codziennie, ale pozostaje dla mnie bardzo ważna.
Naszą wspólnotę od wielu innych grup charyzmatycznych różni na przykład to, że każde spotkanie modlitewne jest połączone z adoracją, z uwielbieniem przed Najświętszym Sakramentem. To jest element łączący, oswaja ludzi z tym, że Pan Jezus eucharystyczny nie jest wyjątkiem albo że nie trzeba Go wiązać tylko z jakimś świętem. Zresztą mamy we wspólnocie raz w miesiącu także adorację nocną. Eucharystia, adoracja eucharystyczna jest dla nas centralną częścią spotkania. Przez godzinę Pan Jezus jest wystawiony i Go uwielbiamy.
Ks. Krzysztof Porosło: Przez uwielbienie rozumiesz śpiew?
MZ: Jesteśmy wspólnotą charyzmatyczną, więc mówię teraz o formie modlitwy uwielbienia. Tak, również przez śpiew.
KP: Przepraszam, że ci przerwę. A co z innymi formami modlitwy, właściwymi dla tego, co się rozumie przez adorację: modlitwa myślna, modlitwy w ciszy, noc zmysłów…
MZ: Mamy taką nocną modlitwę raz w miesiącu i ludzie na nią przychodzą. Ona odbywa się w ciszy. Na cotygodniowych spotkaniach oddajemy Panu chwałę w inny sposób. To odbywa się również podczas formacji na rekolekcjach.
KP: Ale czy ludzie są tego uczeni? Czy uczy się ich przechodzenia kolejnych etapów, wprowadza w etapy takiej modlitwy?
MZ: Przechodzenia kolejnych etapów tak. Są konferencje raz na jakiś czas. Mieliśmy w zeszłym roku cykle, czyli dwa miesiące formacji, na przykład były dwa miesiące o uwielbieniu, dwa miesiące o modlitwie, dwa o sakramentach. Staramy się rozeznawać co roku, o czym mówić, jakie są potrzeby, gdzie się pojawiają. Jeśli coś na bieżąco zauważamy, mówimy o tym. Oprócz tego członkowie wspólnoty formują się na rekolekcjach ignacjańskich. Również w ciszy, na adoracji – to jest duża część tych rekolekcji.
KP: Bardzo często spotykam we wspólnotach charyzmatycznych czy ewangelizacyjnych coś, z czym nie mogę się zgodzić, ponieważ to jest dokładnie to, o czym mówię, czyli antropocentryzm liturgiczny i zatracenie świadomości, wobec kogo kieruję swoją modlitwę. Mówię o tak zwanej modlitwie, która zmienia się w bycie spikerem. Chodzi mi o coś takiego: „Panie Jezu Chryste, uwielbiamy Cię i wysławiamy Cię! Ty jesteś jedynym Panem! Bracia i siostry! Zapraszam was do uwielbiania Pana! Głośno do Niego teraz wołajmy. Chryste, Ciebie uwielbiamy i wysławiamy! Głośniej! Powiedzmy Panu całym swoim sercem!”. Albo się modlę, albo jestem konferansjerem modlitwy.
MZ: Rozumiem, ale mamy różne formy modlitwy. To, o czym mówisz, to tylko jedna z nich. Jasne, często się ją spotyka. Warto by było powiedzieć, jak właściwie prowadzić spontaniczną modlitwę. Bo ktoś ją musi prowadzić. Ktoś musi nadawać jej ramy, tempo. Jeśli nie ma prowadzącego, jest chaos. Nawet w liturgii jest jasne, kto jest odpowiedzialny.
W spontanicznej modlitwie pojawia się brak precyzji, bo modlitwa płynie z serca, nie jest odczytywana. Ruch charyzmatyczny, chcąc nie chcąc, ma w sobie wiele spontaniczności, która jest jego ważną częścią. Trzeba się liczyć z tym, że nie każdy może się z tym dobrze czuć…
KP: Ale problem nie jest w spontaniczności. Problem jest w ukierunkowaniu. To znaczy w tym, że nieustannie zmienia się podmiot komunikacji: modlitwa nie jest ukierunkowana na Pana. Osoba, która się modli, nie tylko nadaje ramy – ona jest motywatorem, pobudzaczem, kimś, kto ma inspirować. Dokładnie to samo się dzieje w formie, która jest zupełnie niespontaniczna.
W archidiecezji krakowskiej – nie wiem, jak jest w innych – jest dekret mówiący o tym, że w każdą pierwszą niedzielę miesiąca ma być adoracja Najświętszego Sakramentu. W praktyce ten dekret sprawił, że księża przestali tego dnia mówić homilię, o czym dekret w ogóle nie wspominał. Dokumenty Kościoła nakazują mówić homilię w każdą niedzielę, a teraz w diecezji krakowskiej księża raz w miesiącu tego nie robią. Na palcach jednej ręki znajdziesz parafie, w których jest homilia – w innych jej nie ma, bo jest adoracja. Paradoks polega na tym, że wprowadzenie adoracji w dużej mierze sprawiło, że ludzie się oduczyli modlitwy adoracją, ponieważ adoracja kojarzy się im z wystawieniem Najświętszego Sakramentu na sześć minut – bo tyle to mniej więcej trwa. I zawsze ma tę samą formę, czyli polega na tym, że mówię do Pana Boga – bo niby jest adoracja, ale z przekazem dydaktycznym dla wiernych. Czyli podmiotem komunikatu są wierni. Nie powiedziałem homilii, więc teraz w formie adoracji czytam im pobożną czytankę, taką minihomilię. To nie jest modlitwa.
MZ: Zgadzam się, często tak jest. Ale według mnie ludzie, którzy nauczą się wchodzić w głąb modlitwy charyzmatycznej, będą z łatwością modlić się w ciszy. Jedno i drugie jest duchowym doświadczeniem spotkania z tym samym Bogiem. Myślę, że to na pewno wymaga jakiejś świadomości.
KP: Świadomości, kształtowania i uczenia osób odpowiedzialnych za prowadzenie modlitwy, że ich zadaniem nie jest bycie wodzirejem, tylko modlenie się.
MZ: Często zwracam na to uwagę, choć osobom, które nigdy się nie modliły, uświadamianie tego, co dzieje się na modlitwie, pomaga. Nieraz jednak jadę gdzieś i mówię, żeby zrobić pół godziny uwielbienia na początku, aby skupić uwagę na Bogu. I czasem mam wrażenie, że wspólnoty prowadzące modlitwę uwielbienia chcą zagadać słuchaczy. Wtedy bywa, że mija godzina, a ty zmęczyłeś się czyjąś paplaniną, zamiast spotkać się z Bogiem.
Drugą rzeczą, która również wymaga zmiany, jest treść pieśni uwielbienia… Może „profanacja” to za duże słowo, ale pieśni, które śpiewamy, są często stare, ubogie w treści, a co ważniejsze opowiadają bardziej o nas niż o Bogu. Niestety często tłumaczymy anglojęzyczne uwielbienia, jakbyśmy sami nie umieli iść na modlitwę i stworzyć przed Bogiem czegoś własnego, z serca, co będzie wypływało z modlitwy. Wolimy przetłumaczyć… Rozmawiałem o tym z wieloma zespołami uwielbieniowymi. To nie tak, że w Stanach są talenty, a u nas nie ma. Tylko to też jest kwestia wygody.
KP: Pojawiły się nasze teksty. Pojawił się zespół Owca, pojawili się niemaGOtu. Są pierwsze przebłyski.
MZ: No tak, pojawiają się. Mimo to często jestem na spotkaniach, gdzie: „Amen, Amen, Alleluja” to główna treść piosenki. Naprawdę powinniśmy na to zwrócić uwagę, bo tego moglibyśmy się od protestantów uczyć. Protestanci w Polsce są genialni muzycznie i wokalnie przygotowani, a treści pieśni mają takie, że nie potrzeba wodzireja, bo to one wprowadzają w skupienie na Bogu.
KP: I kaznodzieja jest świetnie przygotowany do bycia kaznodzieją.
MZ: Właśnie. To też jest ciekawe. Być może kaznodziejstwo dlatego jest dzisiaj tak potrzebne, bo pieśni, które śpiewamy, są tak ubogie w treść. Tak naprawdę nie wyrażamy niczego pieśniami uwielbienia, tylko zabijamy czas, śpiewając slogany…
Ckliwe melodyjki.
MZ: Tak. I ty jesteś bardziej tą ckliwością niż treścią i rozumem w uwielbieniu. Bo kiedy masz dobry tekst, dobrą zwrotkę, naprawdę się tym modlisz i naprawdę w tym jesteś. To wymaga na pewno reformy i rozwagi.
Fragment książki "Ogień i woda" (wydawnictwo WAM)
Skomentuj artykuł