Jako eksprotestant cieszę się, że Sobór Watykański II zwrócił nam, katolikom, Biblię. Pochodzę z rodziny kalwińskiej - moi dziadkowie, rodzice mojej matki, byli Węgrami wyznania kalwińskiego. Na biurku dziadka zawsze leżało otwarte Pismo Święte.
Zapamiętałem je z dzieciństwa jako ogromną księgę. Kiedy pojechałem na Węgry już jako dorosły człowiek, okazało się, że wcale nie była taka duża. Nie zmieniło się natomiast centralne miejsce przyznawane jej w domu. Pismo Święte zawsze było w zasięgu ręki. Dziadek regularnie do niego zaglądał. Kiedy na jego winnicę spadł grad i spowodował liczne szkody, cytował babci proroka Izajasza, żeby nie wpadała w rozpacz. Gdy po wojnie komuniści przyszli skonfiskować majątek, to przytoczył im słowa Psalmu 79: "Boże, poganie przyszli do Twojego świętego dziedzictwa, zbezcześcili Twój święty przybytek" (w. 1).
W takim podejściu do Biblii wyrosłem i jest mi ono bardzo bliskie. Kiedyś czytałem wspomnienia hrabiego von Moltke, który został stracony jako jeden z uczestników zamachu na życie Hitlera. Przed śmiercią napisał do swojej żony, że jest dla niego jak Hymn o miłości. Piękne świadectwo tego, jak Słowo Boże przenika się z życiem! On był ewangelikiem.
Zmierzam do tego, że koledzy "heretycy" lepiej znają Biblię. My zabrnęliśmy we wszelkiego rodzaju cudeńka, przeróżne nabożeństwa - bądź co bądź drugorzędne - a zagubiliśmy Pismo Święte. Nawet różaniec, który jest modlitwą biblijną, nauczyliśmy się klepać bezmyślnie. Co stoi na przeszkodzie, by odmówić mniej części, ale za to tak, jak należy: przed każdą tajemnicą przeczytać stosowny fragment Biblii lub czyjś komentarz do niego? Wtedy przynajmniej nikt nie będzie się zastanawiał na przykład, czy Elżbieta była nawiedzona...
To nie świeccy ponoszą winę za to, że ludzie nie sięgają po Biblię. My, duchowni, powinniśmy ich do tego zachęcać. Oczywiście nie wystarczy powiedzieć: "przeczytaj", bo dla osoby niewtajemniczonej tekst Biblii jest trudny, a przez to bywa i nudny. Trzeba wskazać na konkretne fragmenty, może nawet na początku towarzyszyć im w ich lekturze, służyć pomocą przy problemach w interpretacji, wyjaśnić, odesłać do odpowiedniej literatury.
Problem polega na tym, że zbyt mało księży uczy świeckich miłości do Biblii. Nawet zadając pokutę w konfesjonale, sięgają po różne duchowe "dyrdymałki" zamiast po fragmenty Słowa Bożego. Ja zawsze daję Boże Słowo. Kiedy wyczuwam u kogoś lekkość mówienia, pytam, czy lubi poezję, i podsuwam konkretne psalmy. Raz nawet starsza penitentka na moje pytanie, czy zna Słowo Boże, żachnęła się, że przecież nie jest świadkiem Jehowy. To niby katolikom znajomość Słowa nie jest potrzebna? Wierutna bzdura!
Kiedyś na spowiedzi miałem panią w swoim wieku. Inteligentna, bardzo sympatyczna, otwarta, ale Biblii w ręku nigdy w życiu nie miała. W zakonie mamy kieszonkowe, dwieście złotych. Za wszystko inne za nas płacą, więc wystarczy. Poszedłem do sklepiku Ośrodka Liturgicznego na krużgankach i kupiłem jej Biblię. Pomyślałem sobie, że warto w taką babkę zainwestować. Trzymała ten egzemplarz Pisma Świętego, jakby miała Najświętszy Sakrament w ręku. Prosiłem, by czytała, korzystała. Czasem Biblię trzyma się tylko na półce, a zdejmuje z niej, gdy ksiądz chodzi po kolędzie.
Muszę powiedzieć, że dzisiaj młodzież jest dużo lepsza niż za moich czasów. Około dziewięćdziesięciu procent młodych, których spowiadam, ma Bi-bię, a co więcej - czyta ją. Kiedy zadaję im fragmenty, orientują się w nich, wiedzą, gdzie ich szukać. Miód na serce spowiednika! Raz nawet penitent wyrecytował mi z pamięci obszerny fragment Hymnu o miłości. Miałem ochotę wyjść z konfesjonału i go uściskać, ale się powstrzymałem. Może to w naszej bazylice mamy takich penitentów, sam nie wiem. Wiem natomiast, że tu, w Krakowie, jest olbrzymia liczba młodych ludzi, wychowanków dusz-pasterstw, którzy czytają i znają Pismo Święte.
Gdy patrzę na współczesny Kościół, to jestem optymistą. Być może liczbowo się on zmniejsza, ale jakościowo poprawia. Kiedyś Kościół był Kościołem kleru. Mało tego, nawet duchowni musieli mieć pozwolenie, by sięgać do Bożego Słowa, świeccy nie mieli na to żadnych szans. Sobór to zmienił. Papież Franciszek także wskazuje nam kierunek biblijny, gdy zawsze przed modlitwą Anioł Pański komentuje Słowo Boże. Często korzystam z jego komentarza, gdy wychodzę na ambonę głosić homilię. Postawa papieża i kierunek wyznaczony po Soborze Watykańskim II to zachęta, by otworzyć się na Biblię. Dopóki człowiek samodzielnie chodzi i czyta, może się uczyć i zmieniać przyzwyczajenia. Jeśli ktoś mi mówi, że nie potrafi, nie jest mu to potrzebne albo nie chce mu się, to najczęściej właśnie trzecia odpowiedź jest prawdziwa. Bierzmy przykład z młodych i sięgajmy po Biblię!
Dlaczego? Bo ta książka inspiruje. Nie da się jej przeczytać raz, a dobrze. Ciągle odnajduje się w niej coś nowego. To żywe słowo Boga, które daje odpowiedzi, prowadzi, rzuca całkiem nowe światło na wiele spraw. To dlatego fragmenty z Pisma Świętego będą wprowadzały w każdy kolejny rozdział przedłożonej czytelnikowi książki. Nie po to, by dokonać ich egzegezy, ale by nadawały kierunek naszym rozważaniom, stawały się przyczynkiem do tego, żeby szukać głębiej i nie zatrzymywać się na gotowych odpowiedziach.
Takie podają świadkowie Jehowy, gdy nawiązują rozmowę z osobami stawiającymi pytania. To jest zamknięcie. Nie cieszmy się jednak przedwcześnie, bo u nas też tak bywało. Sam uczyłem się z takiego katechizmu, gdzie były gotowe odpowiedzi - "pseudofilozofia" i "pseudonauki" moralne. Tak samo można potraktować Biblię. Wyuczyć się wyrwanych z kontekstu cytatów jako gotowych formułek. Wtedy przestaje się być autentycznym. Pan Jezus sam kładzie kres takiemu traktowaniu Bożego Słowa, na przykład gdy pozwala uczniom łuskać kłosy w szabat, czym budzi zgorszenie faryzeuszy. Napięcie pomiędzy zwolennikami gotowych formuł a osobami cieszącymi się swobodą, jaką daje lektura Bożego Słowa, jest jak najbardziej aktualne. Pośród nas można spotkać wielu oburzonych na innych "faryzeuszy", którzy powołują się przy tym na Biblię i zdają się wszystko wiedzieć lepiej niż sam Pan Bóg.
Otwartość na tekst Biblii nie oznacza natomiast dowolności w jej interpretacji. Nie rozumiesz? Przeczytaj przypis! Nie musisz się też ograniczać do jednego wydania. Można zaglądać do różnych, porównywać, czytać w obcych językach, jeśli się je zna. Ja chętnie sięgam do Biblii niemieckiej, węgierskiej czy polskiej ekumenicznej - tłumaczonej przez biblistów różnych denominacji, także katolików. Takie porównywanie pokazuje różne konotacje użytych sformułowań, otwiera oczy na ich inne znaczenia. Wartościowe są także tłumaczenia bardziej współczesne. Nie do każdego czytelnika trafi tekst dziewiętnastowieczny. Nikt już nie używa słów takich, jak "azaliż", a te mogą odciągać naszą uwagę od treści.
Fragmenty trzeba czytać jako część pewnej całości. Nieraz można się spotkać z wyrwanymi z kontekstu obrazkami, które są na tyle sugestywne i wyraziste, że przypominają komiks. Biblia to zbyt poważna księga, by traktować ją w taki sposób. Ona wymaga szacunku. Co nie oznacza, że nie można w niej kreślić.
Moje Pismo Święte jest już dość zużyte i popisane, bo stale mi towarzyszy. Wciąż korzystam z egzemplarza, z którym ponad trzydzieści lat temu przyszedłem do zakonu. W szkole uczy się nas, że książkę należy obłożyć i najlepiej od razu umieścić na półce, by jej czasem nie zniszczyć. To błędne podejście. Ona jest po to, by z niej korzystać, a korzystanie z Pisma Świętego oznacza, że pewne fragmenty będą dla nas ważne, będziemy chcieli do nich wrócić. Warto je więc podkreślić, wynotować sobie coś na marginesie.
Ta książka ma być używana. Być może fragmenty zaproponowane jako wstęp do kolejnych rozdziałów okażą się nowym spotkaniem ze Słowem Bożym. Zachęcam, by na tym nie poprzestawać, ale zdjąć Biblię z półki i zetrzeć nagromadzony na okładce kurz. Czas zacząć korzystać z bogactwa, które mamy pod ręką.
* * *
Powyższy fragment pochodzi z książki Józefa Puciłowskiego OP "Żyć nie umierać, czyli jak wierzyć i nie zdziadzieć"
Skomentuj artykuł