Tam, gdzie pracuje, oskarża się ludzi o czary i wykonuje surowe wyroki. Mimo tego jest boom powołaniowy i nie ma miejsc w seminariach. "Jestem pewien, że było to natchnienie Ducha świętego – mamy dużo kandydatów do seminariów, których już w zasadzie możemy formować" - mówi uczestnik akcji Misjonarz na Post.
Robert Ablewicz należy do Zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny i od 8 lat pracuje w Papui-Nowej Gwinei. Zofii Kędziorze opowiada o swojej pracy, trudnościach i efektach modlitwy za misjonarzy.
Zofia Kędziora (Misyjne.pl) Jak zaczęła się Ojca historia z misjami? Jak został Ojciec misjonarzem?
Robert Ablewicz MSF: Pan Bóg poruszał moje serce od jakiegoś czasu i wprost mi powiedział, że zostanę misjonarzem. Odczuwałem to bardzo wyraźnie. Gdy wstąpiłem do seminarium, prosiłem o wyjazd na misje. Pochodzę z diecezji tarnowskiej. Gdy wstępowałem do seminarium było bardzo dużo powołań, jednak te moje drogi jakoś tak się potoczyły, że poprosiłem o misje. Czułem, że takie jest moje miejsce i powołanie w Kościele. Tak się złożyło, że spotkałem na swojej drodze Zgromadzenie Misjonarzy Świętej Rodziny. To wszystko trochę trwało, po święceniach pracowałem w parafii, potem pracowałam w referacie powołaniowym i tak dalej. Trochę tego było, ale wciąż miałem to pragnienie wyjazdu na misje, co jakiś czas uparcie pisałem do przełożonych o pozwolenie wyjazdu na misje. I w końcu nastał 2012 r., kiedy dostałem pozwolenie na rozpoczęcie przygotowania do wylotu na Papuę-Nową Gwineę. Za to dziękuję Panu Bogu, bo już rok później, w 2013 r. dotarłem do Papui – oczywiście z duszą na ramieniu i mnóstwem lęków i obaw. Jednak miałem w sobie nadzieję, że to jest zamysł Boży. I od początku czułem Bożą opiekę.
Czyli zaczyna Ojciec ósmy rok misji. Jednak jest Ojciec teraz w Polsce.
Tak, jestem trochę „zablokowany”, powinienem już wrócić na Papuę, ale ze względu na obostrzenia wciąż przebywam w Polsce. Tęsknie za tamtejszymi wiernymi, wiem, że oni mnie potrzebują. Jednak muszę czekać. Obecnie od trzech lat na misji zajmuję się duszpasterstwem powołań w diecezji. Przez ostatnie lata udało nam się również stworzyć taki ośrodek rekolekcyjny dla młodzieży. Ponieważ na Papui jest boom powołaniowy, i nie ma miejsc w seminariach, stworzyliśmy u nas w misji niższe seminarium duchowne. Jesteśmy na takim etapie, że teraz, kiedy mnie tam nie ma, jest to prowadzone. Więc wiem, że jest to Boże działanie, ponieważ udało nam się rozwiązać pewne problemy, które tam były – właśnie takimi decyzjami. Jestem pewien, że było to natchnienie Ducha świętego – ponieważ mamy dużo kandydatów do seminariów, których już w zasadzie możemy formować. Jeśli uda mi się wrócić, wrócę na parafię w Jalibu, gdzie wcześniej pracował mój współbrat i inni misjonarze. To terytorialnie nieduża parafia, ale można powiedzieć znacząca, bo w okolicy buduje się uniwersytet i dużo ludzi zaangażowanych jest w pracę parafii. Moje nowe zadanie na przyszłość, jakie otrzymałem od biskupa, to Szkoła Nowej Ewangelizacji. To zadanie, które już rozpocząłem – konkretnie kursy, już tam, na miejscu. Naszym celem jest jednak budowa Szkoły Nowej Ewangelizacji, czyli formacja ludzi, którzy w konkretnych sytuacjach będą reagować w duchu Ewangelii.
Na co reagować?
Mamy w naszej prowincji ogromny problem z tym, że pali się ludzi, oskarżając ich o czary. Palą ludzi na rynku, na ulicy… To jest niezwykle brutalne, jednak ludzie boją się na to zareagować, by ich również nie oskarżono o czary. Tak więc już trzy lata temu rozpoczęliśmy taką formację ludzi. Najpierw przez katechezę, później przez konkretne kursy. Celem jest jednak ustrukturyzowanie tych kursów, by było to stabilne. Stąd potrzeba budowy takiej instytucji. Biskup również zauważył ten problem, dlatego zlecił mi takie zadanie. Więc jak wrócę na parafię, to oczywiście będę prowadził dalej duszpasterstwo, ale jednak z naciskiem na budowę tej szkoły, ponieważ to pilna potrzeba.
To rzeczywiście duży problem. Czy działalność duszpasterską udawało się realizować w ostatnich miesiącach, pomimo pandemii?
U nas w górach, powyżej 2 tysięcy m n.p.m., odcięto nas od stolicy. W stolicy było więcej turystów, którzy tego wirusa przynieśli. A pandemia nie wychodzi z ziemi, tylko właśnie poprzez kontakty międzyludzkie. Więc u nas nie wygląda to tak źle. Jednak mieliśmy na wiosnę lockdown, który dla Papusów był oczywiście bardzo trudny. Kultura Papuasów jest kulturą spotkania, wspólnoty, jedności. Oni wszystko robią w miejscach publicznych, nawet kłócą się w przestrzeni publicznej. W tej chwili granice są pozamykane, ponieważ Papuasi się boją. Gdyby pandemia na Papuę przyszła w takiej skali jak w Europie, Papua mogłaby sobie z tym nie poradzić. To jest kraj misyjny, którego rząd nie ma takich środków finansowych, by sobie odpowiednio poradzić. Misjonarze i wolontariusze są często jedynymi osobami, które Papuasom pomagają.
To jednak chyba nie jedyny problem, z jakim macie styczność jako misjonarze.
Oczywiście, że nie. Innym problemem jest istnienie sekt. Kiedyś jeden z polityków zarządził, że rząd zacznie wspierać nie Kościół katolicki, który pierwszy zaniósł Papuasom Ewangelię, zbudował szkoły i szpitale, a Kościoły lokalne. Papuasi więc zaczęli sobie wymyślać Kościoły, by zdobyć środki. To nie są duże pieniądze, ale jeśli Papuas ma do wyboru nic, albo właśnie takie wsparcie, to wybiera to drugie. Oczywiście, są to Kościoły chrześcijańskie, z Jezusem na krzyżu.
Dlaczego?
Bo Jezus na Papui-Nowej Gwinei jest autorytetem. Papuasi przyjęli chrześcijaństwo i Jezusa. Wierzą w to, że On oddał za nich swoje życie. Czują, że jest dla nich Bratem, ponieważ sam został potraktowany niesłusznie, niesprawiedliwie. Czują, że On to przeszedł i ofiarował za wszystkich. Papuasi są na to bardzo otwarci. I zaczynają odkrywać, dzięki Bogu, że to właśnie sakramenty są drogą do walki ze złem. Ja jestem w Papui misjonarzem, więc wiem, o czym mówię. Mamy na Papui coś takiego jak kalt – jest to po prostu papuaski satanizm. Papuasi zaczynają widzieć, że nie ze wszystkim mogą sobie sami poradzić, że są takie momenty, w których swoimi czarami i magiami nie dają rady. Więc ewangelizacja zaczyna się poprzez te sakramenty, które dla nich mają ogromne znaczenie. Nasza ewangelizacja w ogóle nie polega na śpiewaniu na ulicach – robimy od dawna bardzo systematyczną pracę, pracujemy z konkretnymi ludźmi. A Papuasi mają coś takiego, że sami się tym dzielą. My, misjonarze, wystarczy, że robimy to, co jest istotą Kościoła, a Papuasi sami chcą wiedzieć i uczyć się tego, czym jest liturgia, sakramenty, katechezy, duszpasterstwo czy nauka Kościoła. Naszym największym narzędziem ewangelizacji jest obecność. Za to Papuasi zawsze nam dziękują. Mówią: „Pater, my ci dziękujemy, że ty z nami jesteś, że zostawiłeś wszystko, by być z nami, w buszu. Tu nie ma nic, a ty jesteś z nami”. To jest dla nich najcenniejsze. To dla nich największy argument, że to, co my głosimy, jest prawdziwe. Ja nie pojechałem na misje dla pieniędzy, ale by być z nimi, by im służyć. Znam ich język, więc to dla nich dużo znaczy. Mogę być z nimi na płaszczyźnie braterskiej.
Jest Ojciec „twarzą akcji” Misjonarz na Post, w której ludzie modlą się za Was, za misjonarzy. Czy ta modlitwa „działa”?
Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. My modlitwę czujemy wręcz fizycznie! Mam takie doświadczenie modlitwy kogoś za mnie. Miałem taką sytuację pewnego konfliktu na drodze, nie chciałbym tutaj wchodzić w szczegóły, jednakże w tamtej chwili czułem wręcz fizycznie modlitwę, która mnie otacza. To było niesamowite uczucie i wiem, że w tej chwili ktoś się za mnie modlił. Czuję tę modlitwę w różnych niebezpieczeństwach, w chorobie, w samotności. Często, dziękując innym za modlitwę, powtarzam, że czujemy ją na własnej skórze, że ona nas podnosi, pomaga nam niekiedy wyjść z trudnej sytuacji. My na misji jesteśmy pozostawieni, mamy tylko Boga. Nie mamy ubezpieczenia, lawety czy lekarza. Nie mamy takich instytucji, do których możemy sobie zadzwonić. Jesteśmy naprawdę zdani na łaskę Boga. I Waszej modlitwy, która nam realnie pomaga! Ona nie ma granic, a jedna dociera do nas i bardzo nam pomaga. Za każdym razem mnie to bardzo wzrusza. W zeszłym roku kilka osób do mnie pisało, że w ramach akcji „Misjonarz na Post” wylosowali mnie i się za mnie modlili. Ja miałem wtedy łzy w oczach, nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Dlatego w pokorze chciałbym podziękować za każdą modlitwę w naszej intencji. Ta modlitwa nas ratuje.
Skomentuj artykuł