To bardzo groźna choroba duchowa. I jest na nią tylko jedno lekarstwo

To bardzo groźna choroba duchowa. I jest na nią tylko jedno lekarstwo
(fot. David Sager / Unsplash)
Logo źródła: L'Osservatore Romano Wojciech Giertych OP

Jej objawem może być zerkanie do internetu, zapalenie papierosa, sięgnięcie po gazetę z jej bieżącymi, nieistotnymi informacjami, czy jeszcze coś innego. Ta choroba grozi wszystkim, w każdym czasie i miejscu, świeckim i duchownym.

Bliskość z Bogiem wyzwala radość. Dobrze jest być przy Bogu. Nadprzyrodzoną miłość, do której Bóg nas uzdalnia darem Swojej łaski, cechuje przyjaźń. Ten, kto kocha Boga, żyje z Nim w przyjaźni. Zaprasza Go do swych codziennych spraw, opowiada Mu o swoich troskach i dzieli się swymi radościami. Gdy uczestniczy w specjalnym momentach oddanych Bogu, jak podczas Mszy św., podejmuje wewnętrzny wysiłek by trwać przy Nim. Żywą wiarą słucha Jego głosu. Dokłada swoje drobne duchowe ofiary do Ofiary Chrystusa. Ten, kto tego nie czyni podczas liturgii, zachowuje się jak nudny gość na przyjęciu, który nic nie mówi i na nic nie reaguje, bo w gruncie rzeczy nikim i niczym się nie interesuje. Jak z ludźmi, tak i z Bogiem trzeba świadomie pielęgnować żywą więź. Gdy nam na Bogu zależy, to Go zauważamy i chcemy Jego przyjaźni. A także chcemy, aby inni ludzie żyli w przyjaźni z Bogiem. Miłość bliźniego to przede wszystkim troska o to, aby on też był blisko Boga. Ten moment jest pierwszoplanowy i rzutuje na sposób reagowania na wszystkie inne potrzeby bliźniego, w tym również materialne. Gdy się kocha bliźniego, trzeba nie tylko go nakarmić, jeśli jest głodny, ale także i nade wszystko dopomóc mu na drodze do świętości.

Duchowa radość towarzyszy, a zarazem jest pierwszym skutkiem nadprzyrodzonej miłości. Ona nie jest emocjonalnym stanem, który się po prostu przeżywa lub nie, czy też sztucznie stymuluje. Ona jest cnotą, którą trzeba kultywować. Nie znaczy to, że na modlitwie trzeba pobudzać swe uczucia, aby czegoś doznawać. Bliskiej obecności Boga się nie czuje, bo kontakt z Nim jest duchowy, a nie zmysłowy, a więc i nie należy się też winić, gdy się nic nie czuje podczas modlitwy. Radosne «Alleluja» dotyka struny duszy, które znajdują się głębiej niż poziom psychiki i zmysłów. Dlatego można się cieszyć bliskością Boga, również wtedy, gdy się cierpi fizycznie leżąc w szpitalu, czy też gdy spadają na głowę jakieś zewnętrzne trudności. W warunkach wojennych, podczas bombardowań czy w trakcie prześladowań Kościoła, nadal można trwać we wdzięcznej radości, wznosząc serca w górę, ku Bogu.

DEON.PL POLECA

Gdy się kocha bliźniego, trzeba nie tylko go nakarmić, jeśli jest głodny, ale także i nade wszystko dopomóc mu na drodze do świętości.

Gdy przyjęliśmy sakrament chrztu, otrzymaliśmy w darze trzy cnoty teologalne — wiary, nadziei i miłości, które pozwalają wychylać się poza ten świat i prawdziwie jednoczyć się z Bogiem. One są jakby mostem, który łączy nas z Bogiem. Nie należy jednak sądzić, że te cnoty są niezmienne jak nieruchome filary, tkwiące gdzieś tam w aparacie duszy. One są częścią życia nadprzyrodzonego, a więc mogą wzrastać, stając się coraz bardziej zasadniczą osią życia, i też mogą gasnąć. W nich samych jest dynamika wzrostu, i jeśli się ich nie zignoruje i je pielęgnuje, to nabywają mocy i z czasem ogarniają i przemieniają od wewnątrz wszystkie wymiary ludzkiego życia. Żywy kontakt z Bogiem owocuje wyzwalając echo w myśleniu i w wolności. Bogu zależy na tym, abyśmy z Nim trwali w przyjaźni, dając Mu nasze siły, naszą twórczość i ofiarną inwencję, aby coś z miłości samego Boga, darmo przez Niego dawanej, mogło się przejawić tu i teraz, tam gdzie nam wypadło żyć. Bóg chce, aby Jego miłość się odsłaniała poprzez nasz umysł, naszą wolę, nasze ręce i gesty.

Właśnie dlatego niezwykle groźne jest znużenie czy też zniechęcenie Bogiem. Starożytni Ojcowie Pustyni zwrócili uwagę na specyficzną wadę zwaną acedią, która jest chorobą duszy, a właściwie infekcją życia nadprzyrodzonego, która to życie zatruwa. W wiekach nowożytnych zapomniano o tym, że nade wszystko trzeba pielęgnować cnoty teologalne, ponieważ to przez nie łaska przedostaje się do duszy. Dlatego uwaga została skoncentrowana niemal wyłącznie na powinnościach moralnych, dotyczących spraw tego świata. I stąd też acedię przekwalifikowano i w katalogu grzechów głównych zastąpiono ją lenistwem. Lenistwo niewątpliwie jest słabością moralną, ale nie tak szkodliwą jak acedia. Leczy się je nie tyle wymuszając w sobie energię, co oddalając rozproszenia, a wtedy dobro samo pociąga i wyzwala zainteresowanie i zaangażowanie.

Acedia nie jest lenistwem. Nie jest też nudą czy depresją, lub chwaloną czasem przez romantyków flegmą, wiodącą do obojętnego dystansu wobec wszystkiego, a także do nihilizmu i moralnego relatywizmu. Acedia jest schorzeniem obcowania z Bogiem, jest represją życia duchowego. Tłumi ona poryw ku Bogu. Właśnie dlatego jest niebezpieczna, bo stawia zaporę pomiędzy psychiką a łaską. Wyklucza ona Boga z psychiki, ze świadomych odniesień i decyzji. Acedia nie jest wyłącznie chorobą mnichów żyjących na pustyni, którzy odczuwają zniechęcenie, bo czas się im dłuży i z tęsknotą wyczekują, aż ktoś się pojawi, czymś zajmie i wypełni pustkę samotności. Acedia grozi wszystkim, w każdym czasie i miejscu, świeckim i duchownym, bo jest ona odczuwaniem niechęci i obojętności wobec Boga.

Acedia jest schorzeniem obcowania z Bogiem, jest represją życia duchowego.

Acedia nie jest ateizmem. Nie neguje ona Boga, ale oddala Go, wypychając z psychiki. Uznaje Boże istnienie, ale niewiele ponad to, bo tłumiąc życie duchowe, nie dopuszcza Go do myślenia, działania i radości. Tradycja Ojców identyfikuje acedię z demonem południa wymienionym w psalmie (Ps 91,6). Gdy zapał poranka minął, a wieczór jest jeszcze daleko, rodzi się zniechęcenie. To samo przeżywa się w połowie różnych etapów, takich jak studia, a jeszcze bardziej w połowie życia, gdy narasta świadomość, że już się osiągnęło szczyt awansów i kariery, i dalej to już będzie z górki. Stąd jawi się niechęć do Boga i niewiara w to, że On rzeczywiście prowadzi przez życie i może jeszcze zaskoczyć.

Acedia jest smutkiem z powodu Boga. Centralnym momentem miłości nadprzyrodzonej jest przyjaźń z Bogiem, którą trzeba podtrzymywać, uwrażliwiając się na boskie sygnały, aby ta przyjaźń była żywa i wzrastała, natomiast acedia preferuje zamknięcie się w sobie, i szukanie jakichś namiastek, które zaprzątną uwagę. W przyjaźni z Bogiem to On jest postacią wiodącą, a więc może pokierować w tajemniczym nieznanym kierunku, gdzie trzeba się będzie wysilić, gdzie trzeba będzie dokonać jakiś zmian, jakiejś korekty dotychczasowego sposobu bycia. Prawdziwa przyjaźń z Bogiem jest wymagająca, bo zgadza się na niespodziewane zmiany. Ale to się czasem jawi jako przerażające lub w każdym razie niepokojące, i stąd łatwo przychodzi konkluzja, że może to jest dobre dla innych, ale nie dla mnie. «Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny» (Łk 5, 8). Ja się do tej przygody z Tobą nie nadaję. Zresztą, przecież to się w głowie nie mieści, aby Bóg miał jakieś propozycje i sugestie dla tak zwykłego, grzesznego człowieka, jakim jestem ja sam. Acedia sugeruje więc wycofanie się w bezpieczne miejsce, skąd głosu Boga się nie słyszy.

Smutek jest uczuciem naturalnym, a zatem jest normalną rzeczą, że się go odczuwa wtedy, gdy zdarzają się tragedie i cierpienia. Można i trzeba smucić się z powodu swoich grzechów, a także zewnętrznych zagrożeń. Męczennicy smucili się z powodu prześladowań, ale równocześnie radowali się, że byli zjednoczeni z Bogiem. Acedia nie jest jednak takim naturalnym słusznym smutkiem. Jej przedmiotem jest Bóg, ponieważ On jest i czegoś chce, i staje na drodze. Bóg nie jest i nigdy nie może być powodem smutku, ale zniechęcony Nim, smuci się właśnie z powodu Boga.

Cierpiący na acedię chciałby się od tej niepokojącej bliskości Boga uwolnić, bo nie chce, aby On się do niego zbliżał. Niech będzie daleko, w niebie, ale niech nie przypomina o sobie, niech do niczego nie zaprasza, niczego nie oczekuje. Schorzenie acedii powoduje niemożność radowania się Bogiem i dlatego hamuje rozwój nadprzyrodzonej miłości w duszy. Gdy nie chce się Bożej bliskości, gdy myśl o niej powoduje smutek, to miłość Boża, ta miłość, otrzymana w duszy już podczas chrztu, jest zablokowana i nie może się rozwijać. Nie ma wtedy wzrostu w miłości do Boga, i nie ma przenoszenia tej miłości na bliźniego. A to już jest groźne, ponieważ oznacza, że ludzkie relacje są ożywiane co najwyżej tylko naturalną, ludzką miłością, która ma swoje granice.

Co należy zatem robić, gdy odkrywa się, że ludzka, emocjonalna, erotyczna i nawet chciana miłość okazuje się niewystarczająca, nieudolna? Właśnie wtedy, gdy niekiedy boleśnie widzi się granice naturalnej miłości, można dopuścić łaskę do psychiki, otwierając się na miłość nadprzyrodzoną, obiecaną przez Boga, która jest najwyższego gatunku, ale to chorującemu na acedię wydaje się przerażające i rodzi smutek.

Acedia jest smutkiem z powodu Boga, ale jest chciana, a więc angażuje także wolę. Nie jest ona tylko stanem, w który się wpada, czy okazjonalnym aktem, który wyklucza Boga. Może tak być, że acedia będzie tylko chwilowym nastrojem. Ale nauka Ojców Pustyni widzi w niej wadę główną, a więc na wpół świadomie podtrzymywaną postawę, która w przemyślany sposób wyklucza Boga z duszy. Nie neguje ona Boga i nie twierdzi, że nie ma dla Niego miejsca w całej perspektywie życia, ale odrzuca Go teraz, bo trwanie przy Bogu, radowanie się Jego bliskością może się okazać porywające, zmieniające tory, a więc zobowiązujące.

Acedia jest wadą, bo przejawia się przez świadome wybory, które chwilowo kasują miejsce Boga w psychice. Skoro odrzuca się myśl, że Bogiem można się radować, a człowiek potrzebuje się czymś głębiej radować, musi się czymś zająć, to wypełnia się duchową i psychiczną pustkę czymś innym. Gdy przychodzi chwila napięcia czy znużenia, szuka się jakiś banałów, jakichś rozproszeń, z założenia pustych, niewiele wymagających, ale dających chwilowe odprężenie i odwrócenie uwagi a zarazem zaspokojenie psychicznego głodu. W doświadczeniu słabości czy zmęczenia można było się odwołać do Boga, spoczywając w wierze na Jego mocy, ale zamiast tego pojawił się inny zaspokajający środek. Niekoniecznie jest to narkotyk. Może to być zerkanie do internetu, zapalenie papierosa, sięgnięcie po gazetę z jej bieżącymi, nieistotnymi informacjami. Jeśli w tym jest ucieczka przed Bogiem, to coś na chwilę stało się mini-bożkiem.

Skoro odrzuca się myśl, że Bogiem można się radować, a człowiek potrzebuje się czymś głębiej radować, musi się czymś zająć, to wypełnia się duchową i psychiczną pustkę czymś innym.

Acedia bardziej atakuje mężczyzn niż kobiety. Kobietom częściej grozi zazdrość, czyli smutek z powodu powodzenia kogoś innego. Kobiety dostrzegają drobne detale u innych i potem czasem zazdroszczą. Mężczyźni rzadko kiedy zazdroszczą, ponieważ są wobec siebie obojętni, a więc nie przejmują się sukcesem innych, jeśli on im nie zagraża, a więc i z tego powodu się nie smucą. Obojętność nie rodzi zazdrości. Natomiast mężczyźni łatwo wpadają w smutek z powodu Boga. Myśl o tym, by zadbać o modlitwę, by czuwać nad jej jakością, wyzwala smutek. Dlatego mężczyźni chętnie uciekają od modlitwy, a jak muszą ją odprawiać, to bywa, że wypowiadają słowa modlitwy mechanicznie, aby jak najszybciej sprawę załatwić, bez głębszego zaangażowania, bez aktywizowania wiary i miłości.

Celebracje liturgiczne wymagają pewnego wysiłku, ale ten trud nie jest wielki. To nie konieczna uwaga i skupienie modlitwy rodzą smutek, ale sam przedmiot modlitwy, którym jest Bóg. Dlatego acedia jest poważnym schorzeniem życia duchowego. Kto jej ulega, wypiera obcowanie z Bogiem ze swego życia. Niekoniecznie zachodzi w tym odrzucenie wiary, nadziei i miłości. One teoretycznie są akceptowane i nawet czasem publicznie deklarowane, ale myśl o tym, że cnoty teologalne mogą wzrastać, mogą ogarniać całą duszę i działania, i że są środkiem, poprzez który łaska przenika do wszystkich wymiarów życia, przemienia je, przestawia i ubogaca Bożą mocą, ta myśl niepokoi i smuci, co rodzi szybką ucieczkę. To, że ucieczka od Boga powoduje atrofię życia nadprzyrodzonego i spłaszczenie cnót teologalnych, cierpiącego na acedię nie niepokoi. Jednak wtedy stoi się w miejscu, a nawet się cofa w życiu duchowym. Gdy brak wrażliwości na dynamikę łaski w duszy, pustkę wypełnia się czymś innym. I tak pojawiają się nadużycia, grzechy i życiowe pomyłki.

Jest tylko jedno lekarstwo na acedię, a jest w nim świadome kierowanie się ku Bogu. Nie można ciągle karmić się płycizną. Trzeba podejmować kroki podtrzymujące więź z Bogiem. Nasza wiara ma być dziecięca wobec Boga, ale też w sposób dorosły, świadomy i odpowiedzialny trzeba zadbać o to, by tę wiarę karmić. A to się robi przez wsłuchiwanie się w Słowo Boże, czytanie w wierze Pisma Świętego, myślenie za pomocą teologii, układające głowę, i decydowanie wewnątrz wiary, przyjmowanie sakramentów, hojne, praktyczne odpowiadanie na sygnały Boże, a nade wszystko poprzez cichą modlitwę, w której trwa się przy Bogu i wyraża wiarę skierowaną ku Niemu, z miłości.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Włodzimierz Zatorski OSB

Każdy z nas jest zagrożony acedią i kiedyś będzie musiał się z nią zmierzyć. Warto więc sobie zdać sprawę z tej choroby ducha, aby nie powtarzać stale błędów szukania doraźnej pomocy i oskarżania innych, całego...

Skomentuj artykuł

To bardzo groźna choroba duchowa. I jest na nią tylko jedno lekarstwo
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.