Łatwo bowiem można sprowadzić chrześcijaństwo do wymiaru wiary w cuda i cudeńka, czyli w rzeczy (póki co) niewytłumaczalne ludzkim rozumem. Taka wiara może łatwo się rozsypać w momencie znalezienia wyjaśnienia zjawiska, które wydawało się poza zasięgiem ludzkiego poznania.
Poruszająca jest wiara ojca, którego córka umiera, a on zamiast czuwać przy jej łóżku, by być w chwili śmierci tuż obok i trzymać ją za rękę, szuka Jezusa z nadzieją, że tylko On może swoją mocą odwrócić tę beznadziejną sytuację. „Wtedy przyszedł jeden z przełożonych synagogi, imieniem Jair. Gdy Go ujrzał, upadł Mu do nóg i prosił usilnie: «Moja córeczka dogorywa, przyjdź i połóż na nią ręce, aby ocalała i żyła».” (Mk 5,22-23). Można oczywiście dociekać, kogo widział Jair w Mistrzu z Nazaretu – czy Boga samego, czy też może jedynie cudotwórcę?
Z pewnością wierzył jednak w Bożą moc, którą Jezus dysponował. W moc, która jest w stanie wyrwać człowieka z objęć śmierci: „Panie mój, Boże, z krainy umarłych wywołałeś moją duszę i ocaliłeś mi życie spośród schodzących do grobu” (Ps 30,4).
Lektura tego fragmentu Markowej Ewangelii ma stać się dla nas okazją do tego, żeby zweryfikować naszą wiarę w Bożą moc. Nie mieli jej ludzie towarzyszący rodzinie Jaira mierzącej się z dramatem śmierci dziecka. „Widząc zamieszanie, płaczących i głośno zawodzących, wszedł i rzekł do nich: «Czemu podnosicie wrzawę i płaczecie?
Dziecko nie umarło, tylko śpi». I wyśmiewali Go” (Mk 5,38-40). Nie chodzi jednak o to, by Bogiem się wyręczać i usprawiedliwiać, bo „On zrobi to za mnie”. To jest pytanie o zaufanie w Jego możliwości, w Jego panowanie nad rzeczywistością, która jest naszym światem, a w której toczy się nasze życie.
Łatwo bowiem można sprowadzić chrześcijaństwo do wymiaru wiary w cuda i cudeńka, czyli w rzeczy (póki co) niewytłumaczalne ludzkim rozumem. Taka wiara może łatwo się rozsypać w momencie znalezienia wyjaśnienia zjawiska, które wydawało się poza zasięgiem ludzkiego poznania. To jednak sama wiara jest największym cudem, jakiego możemy doświadczyć. Wiara w to, że jest Ktoś, kto rządzi całym stworzeniem i chce nas obdarować życiem bez końca. I robi wszystko, żebyśmy tego życia chcieli.
Składa obietnice, przypomina o sobie, zwraca uwagę na sprawy istotne, walczy o człowieka do samego końca. Znajdziemy mnóstwo argumentów za tym, że taki Ktoś nie istnieje i że to tylko „katolickie dyrdymały”. A co podpowiada mi serce? Czy wierzę w to, że Jezus może dokonać rzeczy niemożliwych – w innych i we mnie? „Ująwszy dziewczynkę za rękę, rzekł do niej: «Talitha kum», to znaczy: «Dziewczynko, mówię ci, wstań!»” (Mk 5,41). Czasami wydaje się, że człowiek jest już umarły, jak córka Jaira. Że nie ma dla niego ratunku. Że sprawa już zamknięta. Jednak na słowo Chrystusa odzyskuje życie.
No, dobrze, załóżmy, że wierzymy w Bożą moc będącą w stanie przemienić nasze życie. Potrzebujemy jednak kolejnego stopnia weryfikacji głębi naszej wiary. Istnieje bowiem niebezpieczeństwo sprowadzenia wiary do czegoś na kształt „relacji urzędowej”. Potrzebuję spotkania z Jezusem jedynie po to, by załatwić jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę. Jest wielu chrześcijan, którzy przychodzą do kościoła jak do supermarketu, żeby otrzymać „religijną usługę”. Nie ma w tym przesady. Spotykam się niejednokrotnie z taką postawą. Nie piszę, że często, bo byłoby to nieprawdą; jednak zdarza się to z pewnością nierzadko. Formalizm nie jest domeną wyłącznie niektórych duchownych, ale także wielu osób świeckich.
Św. Paweł Apostoł przypomina więc nam dzisiaj, że wiara to przede wszystkim współpraca z łaską Chrystusa: „Podobnie jak obfitujecie we wszystko, w wiarę, w mowę, w wiedzę, we wszelką gorliwość, w miłość naszą do was, tak też obyście i w tę łaskę obfitowali. (…) Znacie przecież łaskę Pana naszego, Jezusa Chrystusa, który będąc bogatym, dla was stał się ubogim, aby was ubóstwem swoim ubogacić” (2 Kor 8,7.9). Potrzebujemy wciąż odnawiać w sobie świadomość tego, że wiara to nie tylko nasze zewnętrzne uczynki wynikające z gorliwości i pobożności, ale to przede wszystkim Bóg, który wchodzi z człowiekiem w osobistą relację. I to wyjście Boga na spotkanie z człowiekiem potocznie nazywamy właśnie łaską.
Kolejny etap weryfikacji naszej wiary to pytanie o to, czy Jezus jest dla mnie „ostatnią deską ratunku”, czy może „pierwszą instancją”, której przedstawiam swoją sprawę. Zastanawiając się nad tym, warto przyjrzeć się postawie kobiety doświadczonej wieloletnią chorobą: „(…) wielki tłum szedł za Nim i zewsząd na Niego napierał. A pewna kobieta od dwunastu lat cierpiała na upływ krwi. Wiele wycierpiała od różnych lekarzy i całe swe mienie wydała, a nic jej nie pomogło, lecz miała się jeszcze gorzej.
Posłyszała o Jezusie, więc weszła z tyłu między tłum i dotknęła się Jego płaszcza” (Mk 5,24-27). Człowiek prawdziwie ufający Bogu będzie robił wszystko, co w jego ludzkiej mocy, żeby sprostać problemowi czy cierpieniu. Jednocześnie będzie też rozeznawał swoją sytuację w relacji z Panem. Prosząc Go o ratunek, nie będzie biernie czekał na wybawienie, ale będzie pytał, co sam ma dalej robić. To dwie uzupełniające się nawzajem ścieżki.
Historia uzdrowienia kobiety cierpiącej na upływ krwi musi zwrócić też naszą uwagę na kolejną ważną kwestię dotyczącą naszej wiary. „A Jezus natychmiast uświadomił sobie, że moc wyszła od Niego. Obrócił się w tłumie i zapytał: «Kto dotknął mojego płaszcza?». Odpowiedzieli Mu uczniowie: «Widzisz, że tłum zewsząd Cię ściska, a pytasz: Kto Mnie dotknął». On jednak rozglądał się, by ujrzeć tę, która to uczyniła” (Mk 5,30-32). Jezus chce spojrzeć kobiecie w cztery oczy.
Chce dać jej możliwość indywidualnego spotkania, które umocni jej wiarę. Wspólnotowe przeżywanie wiary może czasem rodzić w nas złudzenie, że tyle wystarczy. Jestem na Mszy Świętej. Wysłuchałem Słowa, przystąpiłem do Komunii. Sakramenty zazwyczaj przyjmujemy w pewnej grupie osób, niejednokrotnie w tłumie. Jednak także wtedy jest tam miejsce na spotkanie z Jezusem w cztery oczy. Dotknęliśmy Jezusowego płaszcza. Otrzymaliśmy łaskę. Trzeba jednak jeszcze spojrzeć Chrystusowi prosto w oczy. Nie jesteśmy dla Niego bezimiennym tłumem. On dobrze wie, kogo i w jaki sposób dotknął swoją mocą.
Na koniec rozważań nad tym dzisiejszym Słowem warto też zastanowić się, jakie to wszystko powinno mieć przełożenie na nasze relacje z innymi ludźmi. Czy potrafię spotkać się z drugim człowiekiem w cztery oczy? Czy nie unikam takich spotkań? Czy umiem rozmawiać na trudne, a niekiedy bolesne tematy? Budowanie więzi wymaga spotkania i spojrzenia w twarz. Wymaga zmierzenia się z tym, co zobaczę w oczach drugiego. Problemem w komunikowaniu się z innymi jest to, że wielu z nas głównie ze sobą pisze.
Dużo mniej rozmawiamy. Poruszamy poważne sprawy, pisząc. Kłócimy się, pisząc. Zrywamy relacje z innymi, pisząc. Pozbawiamy się w ten sposób możliwości odczytania mimiki, usłyszenia tonu głosu, uchwycenia gestów i mowy ciała. Nie dostrzegamy smutku i łez, nie widzimy uśmiechu. Nie możemy przytulić, gdy już nie wiemy, co powiedzieć. Brakuje nam więc tego wszystkiego, co tworzy kontekst i pozwala właściwie zrozumieć słowa drugiego. Brakuje spotkania. Bo przecież często więcej mówi się między słowami niż samymi słowami. Rozmawiajmy ze sobą! Dzwońmy do siebie! A przede wszystkim spotykajmy się twarzą w twarz! Nie bądźmy dla siebie bezimienni!
Skomentuj artykuł