Boża bojaźń to szacunek do Boga i świadomość własnych ograniczeń; postawa pokory, czyli dostrzeganie prawdy o Panu Bogu i o sobie. Znajdujemy wtedy właściwe miejsce we wszechświecie: widzimy, że nie jesteśmy niezniszczalni, wszystkomogący, ale raczej pełni słabości, grzeszni - redakcja LISTu rozmawia z o. dr. Jackiem Prusakiem, jezuitą, psychoterapeutą.
"List": Ojcze, mówi się, że lęk odczuwają wszystkie organizmy żywe…
Jacek Prusak SJ: Prawie wszystkie. Na pewno jest obecny u wszystkich ssaków i bardzo prawdopodobne, że u pozostałych gatunków, ale chodzi tu bardziej o strach niż lęk.
Lęk i strach to nie to samo?
Nie. Z ewolucyjnego punktu widzenia strach ma charakter funkcjonalny i jest odpowiedzią na postrzegane zagrożenie. Człowiek pierwotny musiał ciągle chronić się przed dzikimi zwierzętami; strach działał na niego jak lampka ostrzegawcza: "Walcz albo uciekaj!". Wyostrzają się wtedy zmysły, zawęża się nam uwaga, podnosi się ciśnienie krwi, serce bije szybciej, pocimy się. To pomaga skutecznie zmierzyć się z zagrożeniem. Tak więc strach przeżywany jest jako nieprzyjemne doznanie i towarzyszy mu wyraźny bodziec. Natomiast patologiczna postać strachu to fobia.
A lęk nas przed czymś chroni?
Lękjest po pierwsze subiektywnym odczuciem niepokoju, którego przyczyna ma bardziej ogólny bądź rozmyty charakter albo może być wcale nieznana. Można się rano obudzić, niepokojąc się o coś, co się może stać, ale do końca nie wiadomo, o co. Jeśli nie ma konkretnego zagrożenia, to trudno też o konkretną reakcję. Można wtedy jedynie unikać wszystkiego, co może wywoływać niepokój. O ile strach mówi nam: "Walcz albo uciekaj!", o tyle za lękiem kryje się komunikat "Unikaj!".
Psycholodzy widzą różnicę między lękiem a strachem w czymś, co fachowo nazywamy copingiem. Jest to mechanizm radzenia sobie z problemami. Każdy ma na to inną metodę w zależności od tego, jaki jest jego temperament czy charakter. Coping jest pewnym stałym sposobem radzenia sobie w życiu z różnego rodzaju czynnikami stresującymi. Strach pełni funkcję motywującą, a lęk sprawia, że coping przestaje działać - czujemy się wewnętrznie sparaliżowani, boimy się własnych pragnień. Gdy zaczynamy odczuwać lęk, oznacza to, że sposób radzenia sobie z problemami, który niegdyś działał, już nie jest skuteczny.
Lęk jest więc jednoznacznie negatywnym uczuciem.
Niekoniecznie. W kręgach psychologów egzystencjalnych lęk jest uznawany za oznakę dojrzałości. Powtarzają oni tezę Sørena Kierke-gaarda, który wprowadził pojęcie lęku-bojaźni (angst). Według niego bojaźń jest wpisana w człowieczeństwo. Każdy z nas został obdarzony wolnością. Możemy wybierać, ale to oznacza też: brać odpowiedzialność za nieznane nam konsekwencje naszych decyzji. Każdemu, kto samodzielnie podejmuje decyzje, a nie ślepo kieruje się wzorcami społecznymi, kto nie jest konformistą i korzysta ze swojej wolności, towarzyszy bojaźń. Kierkegaard widział w tej bojaźni wymiar duchowy i religijny. Uważał, że świat stoi w opozycji do Boga. Wszystko dlatego, że każdy kto żyje zgodnie z zasadami tego świata, jest konformistą, podąża drogą wyznaczoną przez tłum. Jeśli chce iść za Bogiem, musi wybierać własną drogę, musi przeciwstawić się światu. Odczuwa więc lęk, ale jest on oznaką autentyczności.
Kolejnym filozofem, na którego powołują się egzystencjaliści, jest Martin Heidegger. Również według niego bojaźń jest charakterystyczna dla człowieka. Jeśli uświadomi on sobie prawdę o swoim życiu, o tym, że jest "bytem ku śmierci", świat staje się dla niego obcy. Człowiek odkrywa, że nie jest tu na zawsze, nie może więc w świecie szukać bezpieczeństwa. Wynikiem tego odkrycia jest bojaźń. To jest doświadczenie metafizyczne, które Heidegger uznawał za wyznacznik bycia człowiekiem. Ani dla Kierkegaarda, ani dla Heideggera bojaźń nie była oznaką psychopatologii, ale pełni człowieczeństwa.
A dla psychologa?
Dla psychologa lęk jest zjawiskiem złożonym. Nie można go zdiagnozować na podstawie pojedynczych zachowań danej osoby. Bojaźń, o której mówili Kierkegaard i Heidegger, zostałaby najprawdopodobniej uznana za formę kryzysu egzystencjalnego, ale nie patologię.
Mówił Ojciec, że lęk to "strach przed nie wiadomo czym", a przecież coś musi go wywoływać.
Najogólniej mówiąc lęk jest związany z przyszłością. Psychoanalitycy twierdzą, że istnieją trzy główne rodzaje lęku związane z etapami rozwoju osobowości. Pierwszy to lęk przed unicestwieniem. Jego źródło tkwi w tzw. fazie symbiotycznej rozwoju człowieka, która trwa do 6 miesiąca życia. Dziecko postrzega wtedy siebie jako jedność z matką. Jej brak kojarzy mu się z własnym unicestwieniem. Drugi rodzaj to lęk separacyjny - który tkwi w tzw. fazie separacji-indywiduacji. Jest to okres od 6 miesiąca do 3 roku życia. W tym czasie dziecko zaczyna postrzegać swoją odrębność, ale boi się, że zostanie odrzucone, pozbawione miłości, stając się sobą. Trzeci lęk to lęk przed superego, który pochodzi z tzw. edypalnej fazy rozwoju. Jest to etap między 3 a 5 rokiem życia, kiedy dziecko przyswaja sobie normy społeczne i/bądź religijne i obawy przed karą za seksualne, agresywne, bądź zależne dążenia, które nie są akceptowalne.
Z kolei przedstawiciele różnych szkół psychologii i psychiatrii humanistycznej czy niektórych kierunków filozofii mówią wprost, że źródłem wszelkich lęków, a także głębszą podstawą strachu jest śmierć. Jeżeli coś rzeczywiście mi zagraża, to zagraża dlatego, że mam świadomość, że mogę przestać istnieć. Wiemy, że umrzemy, ale nikt z nas nie wie, co to znaczy "być umarłym". W naszą egzystencję jest wpisany lęk przed śmiercią, a jego pochodną jest lęk przed przemijalnością, bo śmierć nie jest czymś, co nas spotyka, kiedy umieramy, ale czymś, co przeżywamy doświadczając przemijalności (słabości, chorób, starości).
Czy możemy sami w sobie podsycać lęk, np. oglądając horrory? Później nasza wyobraźnia może nam podsuwać ten obraz za każdym razem, kiedy będziemy wracać wieczorem do domu.
Z reguły samo oglądanie filmu o seryjnym mordercy nie wywołuje trwałego lęku przed atakiem psychopaty. Dla wielu horrory są raczej czymś, co pozwala im się oswoić z tym, czego się boją. Podobnie jest z baśniami. W bezpiecznym dziecięcym pokoju, w obecności
troskliwych rodziców, dziecko dowiaduje się o złej czarownicy. Ono wie, że nawet kiedy słucha o strasznych rzeczach, jest bezpieczne, więc się oswaja ze swoimi strachami. Gdy oglądamy horrory, na ekranie telewizora ukryte w nas lęki są wyciągane na światło dzienne i nazywane. Oglądamy je jednak siedząc bezpiecznie w fotelu. To dlatego taki film może działać na zasadzie katharsis: "boję się, ale nic mi się nie stanie".
Skoki na bungee to też rodzaj konfrontowania się ze swoim lękiem?
Nie. Ludzie skaczą nie dlatego, że się boją ale dlatego, że wtedy podnosi się im poziom hormonów. Strach jest tylko na samym początku, kiedy stoi się na skraju mostu albo wieży, z której ma się skoczyć. To, co ludzie pamiętają i co ich pociąga, to właśnie wytwarzająca się w czasie skoku adrenalina, która działa jak narkotyk. Dzieje się tak dlatego, że skok jest doświadczeniem granicznym, mózg "myśli", że zginie. Kiedy człowiek pokonuje barierę tego lęku i okazuje się, że jednak przeżył, to odczuwa euforię. To taka bomba przyjemności.
Wydaje się, że współczesna kultura jest szczególnie nastawiona na tworzenie w nas różnego rodzaju lęków.
Nigdy wcześniej człowiek nie był zagrożeniem dla samego siebie jako gatunku i nie miał możliwości zniszczenia świata, w którym żyje. Z drugiej strony, żyjemy w cywilizacji nastawionej na współzawodnictwo (tzw. Wyścig szczurów), gdzie drugi człowiek to konkurent, a nawet wróg. Poza tym, lęk jest także jednym z bardzo silnych narzędzi do utrzymania spójności jakiejkolwiek grupy. Może trzymać ludzi razem mimo tego, że się różnią. Ten mechanizm spójności wytwarza się najczęściej przez wyznaczenie wspólnego zagrożenia i zrzucenie odpowiedzialności za to zagrożenie na wytypowanego przez grupę tzw. kozła ofiarnego. René Girard1 twierdzi, że żadna cywilizacja nie mogłaby istnieć bez figury kozła ofiarnego, a wyłomu w tej praktyce dokonał dopiero Jezus przez swoją śmierć.
Przecież wśród chrześcijan też tworzą się takie grupy, które łączy lęk przed jakimś zagrożeniem.
Bywają takie środowiska, których przedstawiciele wszędzie widzą działanie szatana i robią wszystko, żeby się na tego diabła nie natknąć; to lęk zastępczy, często związany z wiekiem trudnościami życiowymi. Świat przyspieszył w ostatnich latach bardzo gwałtownie i wszystko się zmieniło. Jest zbyt dużo rzeczy, nad którymi ludzie nie panują, których nie rozumieją. Nie odnajdują się w świecie natłoku informacji, w świecie mediów, globalnej ekonomii, otwartych granic itd. Żyją w ciągłym przymusie dokonywania wyborów. Wcześniej nie było takiej potrzeby, bo świat był klarownie podzielony -tu jest Kościół, a tu partia. Słuchasz tego albo tego - nie było miejsca na niuanse.
Ludzie szukają dziś kogoś, kto będzie dla nich przewodnikiem, uwolni ich od lęku przed niestabilnym światem. A takim "autorytetem" łatwo się stać, kiedy umie się w ludziach wzbudzać i kontrolować lęk i poczucie winy.
Skąd bierze się dostrzeganie wszędzie zagrożenia siłami nieczystymi?
Ludzie, którzy wszędzie widzą zagrożenie złem, najbardziej boją się samych siebie, swego wnętrza, ale nie są w stanie skonfrontować się ze sobą, umieszczają więc źródło swego niepokoju w świecie.
Boimy się też nieznanego. Przypomina to sytuację, gdy idziemy do lekarza. O wiele mniej się boimy, kiedy już znamy diagnozę, niż wtedy, gdy podejrzewamy nie wiadomo co. Nawet jeśli usłyszymy bardzo złą diagnozę, to w jakiś sposób łagodzi ona nasz lęk, bo albo możemy sobie powiedzieć: "Nic więcej z tym nie zrobisz", albo: "To normalne, że się boisz, masz ku temu poważny powód". Łatwiej funkcjonować, gdy się coś nazwie.
Z jednej strony straszy się złem, które nas otacza, a z drugiej Panem Bogiem.
I to jest olbrzymie nieporozumienie, bowiem najczęściej pojawiającym się w Biblii wezwaniem jest "Nie lękajcie się". "Pokój wam!" - to pierwsze orędzie Zmartwychwstałego Jezusa!
Więc skąd ta moda na straszenie Bogiem?
Czytając Stary Testament i opowieści o Bogu, który dyscyplinuje swój lud, gdy ten nie jest posłuszny, możemy przypuszczać, że mamy wierzyć w groźnego Boga. Bóg Starego Testamentu to Bóg etniczny, nieukrywający swego gniewu. Można powiedzieć - groźny. Trochę żartobliwie przypomniał mi o tym pewien rabin mówiąc, że my, chrześcijanie, mamy szczęście, bo ich Bóg wcale nie jest tak miłosierny i tak wspaniałomyślny jak nasz. Oczywiście, że celowo przejaskrawił własną religię, ale dla nas chrześcijan "oblicze Boga" zostało objawione w Jezusie, a On nazywał tego Boga "Abba". Więc naprawdę nam jest lepiej. Nie powinniśmy się bać, że Bóg będzie się na nas gniewał za to, że jesteśmy słabi. Chrystus nam pokazał, że Bóg nas takich kocha i w takich chwilach najbardziej nam pomaga w przezwyciężaniu zła. Nie chodzi tu jednak o brak bojaźni Bożej. Do II Soboru Watykańskiego raczej straszono Bogiem, niż zachęcano do tego, żeby Go kochać i przeżywać relację z Nim w przyjaźni. Teraz to się zmieniło, ale nie ma się co łudzić - pobożność wielu ludzi jest nadal mocno obarczona lękiem mylonym z bojaźnią.
Czym bojaźń Boża różni się od lęku przed Bogiem?
Boża bojaźń to szacunek do Boga i świadomość własnych ograniczeń; postawa pokory, czyli dostrzeganie prawdy o Panu Bogu i o sobie. Znajdujemy wtedy właściwe miejsce we wszechświecie: widzimy, że nie jesteśmy niezniszczalni, wszystkomogący, ale raczej pełni słabości, grzeszni. Równocześnie możemy zobaczyć, że Bóg nie czeka tylko na to, żeby nas dopaść i ukarać.
Bojaźń Boża prowadzi do skruchy. W prawosławiu łączy się ją z tzw. darem łez, czyli tak wielkim poruszeniem serca, że doprowadza to do oczyszczającego płaczu. Skrucha to świadomość tego, że Bóg mi przebaczył, a nie tego, że muszę przed Nim się chować. W skrusze nie ma więc wstydu i poczucia winy, ale jest spokój i wdzięczność za wyzwolenie od poczucia zagrożenia czy kary.
To trochę tak jak w ewangelii o uzdrowieniu paralityka. Zanim Jezus go uzdrowił, powiedział: "Odpuszczone są ci twoje grzechy". Na pewno nie było to przypadkowe. Ta Ewangelia przekonuje, że Bóg może zmienić coś bardzo ważnego, co nie jest widzialne gołym okiem. W życiu mamy trzy sposoby, by wytłumaczyć sobie, co stanie się ze złem, które wyrządziliśmy. Pierwszy jest następujący: jesteśmy ateistami i twierdzimy, że nie ma nic po śmieci, więc konsekwencje naszych złych uczynków ciągną się za nami do końca życia. Drugi to opcja ludzi wierzących, że jest coś po śmierci, ale nie ma tam Boga i musimy sami odpokutować za nasze złe czyny po śmieci, tak jest np. w buddyzmie. Musimy wyrównać rachunki. Trzecia możliwość dotyczy ludzi wierzących w życie po śmierci i w miłosiernego Boga. Wspominany fragment ewangelii o uzdrowieniu paralityka mówi, że Bóg istnieje i sam spłaca nasze długi. Ma taką moc, że może przerwać łańcuch zła, które zapoczątkowaliśmy. Może je zniszczyć tu na ziemi i skreślić je z rachunku "naliczanego w niebie". Tylko Bóg jest w stanie tak wszystko poprowadzić, żeby to poszło w kierunku dobra, a nie dezintegracji. Człowiek nie jest w stanie tego zrobić. W tym sensie czuję mniejszy lęk o swoje życie teraz i po śmierci, bo nie wierzę w bezosobowe prawo karmy, według którego będę po śmierci "bezdusznie" rozliczany za swoje błędy. Ja wierzę w Boga, który przebacza, bo kocha.
I Jego Opatrzność?
Tak, ale nie taką, która chroni od wszelkich niebezpieczeństw, jakie mogłyby nas spotkać.
To raczej wiara w Boga, który nadaje sens całemu mojemu życiu, w każdej sytuacji, która mi się przydarza, dobrej i złej. Wiara w taką Opatrzność pozwala odczytać sens życia i uwalnia od lęku.
o. Jacek Prusak, jezuita, doktor psychologii, psychoterapeuta, redaktor "Tygodnika Powszechnego", współpracownik LISTU. Ostatnio wydał książkę "Poznaj siebie, spotkasz Boga".
Skomentuj artykuł