Pan Bóg, stwarzając nas, dał nam pewien układ orientacyjny w świecie, nie tylko tym fizycznym, ale również moralnym. W tym sensie sąd sumienia można interpretować jako głos Boży, ale nie chodzi o to, że Pan Bóg stoi obok mnie i szepcze mi przez anioła stróża do ucha, co robić - z o. prof. Janem Andrzejem Kłoczowskim OP, filozofem religii, rozmawiają Beata Legutko i Marta Wielek
Na pytanie: "Co to jest sumienie?", najczęściej słyszy się odpowiedź: "głos Boga w duszy". Mnie to niewiele mówi…
I słusznie.
Można je jakoś precyzyjniej opisać? Czym tak naprawdę jest sumienie?
Powiem zgodnie z moim przekonaniem - a dowiedziałem się tego od św. Tomasza z Akwi-nu - że sumienie nie jest żadnym głosem. Jest to sąd rozumu praktycznego odnoszący się do naszego postępowania zarówno wtedy, kiedy podejmujemy jakąś decyzję, kiedy ją realizujemy w działaniu, jak i wtedy, kiedy oceniamy już dokonany czyn.
Rozum praktyczny, czyli jaki?
Według doktryny św. Tomasza intelekt może być spekulatywny (czyli rozumujący) i praktyczny. Spekulatywny dąży do poznania, którego ostatecznym rezultatem jest wiedza, mądrość, rozumienie. Praktyczny natomiast jest częścią władz umysłowych, które kierują twórczością i działaniem. To nie jest ten, który teoretycznie rozważa jakieś problemy filozoficzne czy abstrakcyjne, ale ten, który mi jasno wskazuje, co należy czynić. Jak zachować się w kinie pełnym ludzi, gdy wybuchnie pożar?
Czy należy zacząć wrzeszczeć: "Pożar! Pożar! Uciekajmy!"? W ten sposób spowoduję raczej, że połowa ludzi się spali, bo spanikowany tłum zatarasuje wyjście. Rozum praktyczny podpowie, że należy działać w sposób bardziej spokojny i opanowany. On pozwala nam zdystansować się od różnych emocji, które się w nas w takiej chwili budzą, na tyle, by umożliwić działanie sprawne, skuteczne i etycznie słuszne.
Sumienie jest więc aktem rozpoznania moralnej wartości czynu dokonywanego w konkretnej sytuacji i konkretnych okolicznościach. Każda sytuacja jest inna i w związku z tym wymaga inteligentnej reakcji, która pomogłaby właściwe zadziałać. Sumienie jest aktem mojego własnego, praktycznego myślenia. Nie jest żadnym głosem, który do mnie przemawia, a dokładniej mówienie o "głosie Boga" jest pewnym skrótem, czasami mylącym, jeżeli jakieś emocje weźmie się za ten głos.
Stwierdzenie, że sumienia jest sądem rozumu, czyli oceną "na chłodno", ma niesłychanie praktyczny wymiar. Wyobraźmy sobie taką sytuację: prowadzę grupę dzieci na wycieczce, jestem za nie odpowiedzialny. Rozpętała się burza i ja, kierując się jakimiś wewnętrznymi głosami, w popłochu stawiam te dzieci pod drzewem. Gdybym wtedy "włączył myślenie", to rozpędziłbym dzieci po polu, żeby się gdzieś schowały, byle nie pod drzewem. To się tak tylko mądrze nazywa "akt rozumu praktycznego", ale potocznie powiedziałbym, że ocenić coś w sumieniu to znaczy po prostu "włączyć myślenie", żeby moje postępowanie było skuteczne i dobre.
Z rozumem praktycznym już się rodzimy, czy nabywamy go w trakcie rozwoju?
Rodzimy się z nim, a potem uczymy się z niego korzystać, tak jak uczymy się języka czy bezpiecznych zachowań. Dziecko musi najpierw dotknąć gorącej blachy, żeby się sparzyć. W ten sposób człowiek się uczy: uczy się myśleć i oceniać.
W nauczaniu Kościoła za moment, w którym budzi się sumienie, uznaje się ukończenie siedmiu lat...
To jest norma prawna. W prawie cywilnym jest granica osiemnastu lat; można już wtedy głosować itd. Wiadomo jednak, że rozwój osobniczy jest bardzo różny. Znam ludzi, którzy mają 60 lat i nadal nie powinni głosować.
A dlaczego człowiek w ogóle ocenia swoje postępowanie ze względu na jego wartość etyczną? Nie wystarczy ocena jego skuteczności, zastosowania? Do czego mu to jest potrzebne?
Pan Bóg, stwarzając nas, dał nam pewien układ orientacyjny w świecie, nie tylko tym fizycznym, ale również moralnym. W tym sensie sąd sumienia można interpretować jako głos Boży, ale nie chodzi o to, że Pan Bóg stoi obok mnie i szepcze mi przez anioła stróża do ucha, co robić.
Sumienie jest nam potrzebne, żebyśmy w ogóle byli ludźmi. Być człowiekiem oznacza kierować się w życiu nie odruchami, ale świadomością. W związku z tym każdy nasz czyn jest oceniany, bo może albo pomnożyć dobro, które jest w świecie, albo je umniejszyć.
To znaczy, że Adam w raju też miał sumienie?
Oczywiście. Został stworzony na obraz i podobieństwo Boże, czyli został obdarzony zarówno rozumnością, jak i wolnością.
Po co mu było potrzebne sumienie przed grzechem? Nie było jeszcze zła…
Ale był wolny, czego dowodem jest to, że uległ grzechowi. Zależało mu na kobiecie - możemy tu poczynić różne rekonstrukcje pseudop-sychologiczne...
Coś się zmieniło w naszym sumieniu po grzechu pierworodnym?
Przed grzechem sumienie nie podlegało rozmaitym zakłóceniom podczas oceny postępowania pod względem etycznym, ale także praktycznym. Bóg chciał dać człowiekowi kompas etyczny. Ponieważ nastąpiło zaburzenie, kompas działa w polu, które zakłóca jego funkcjonowanie, i nie zawsze wskazuje północ; są rozmaite odchylenia.
Potrzeba teraz mądrości, rozumu praktycznego, aby pomimo tego umieć się poruszać w świecie i odczytywać dobrze wskazania kompasu. Inaczej mówiąc, potrzebna jest roztropność. W języku polskim słowo to odsyła do czasownika "tropić", czyli trafić na trop jakiejś zwierzyny. Roztropność polega na umiejętności prawidłowego tropienia. Chodzi o to, by nie trafić na mylny trop, który mnie prowadzi w krzaki, ale na taki, który prowadzi do poszukiwanej zwierzyny. Roztropność to umiejętność zastosowania niezmiennych zasad etycznych w zmiennej sytuacji.
Trochę to skomplikowane...
Sumienie ma rozstrzygać w konkretnych sytuacjach. Wartości stanowią pewną obiektywną tablicę: dobre, lepsze itd. Konkretne sytuacje stawiają nas jednak wobec konkretnych wyzwań. Dobro, które powinienem wybrać w jednej sytuacji, nie jest dobrem, które muszę wybrać w innej sytuacji. Życie etyczne nie polega na tym, że funkcjonuję jak czołg, który jedzie po wszystkim i miażdży wszystko, co spotka na drodze, także innych ludzi. Mam do tego prawo, bo jestem cnotliwy? Nic podobnego.
Człowiek sumienia jest jak amfibia, która dostosowuje się do warunków terenowych. Przypuśćmy, że trzeba rozstrzygnąć jakiś bardzo trudny konflikt międzyludzki. Mogę dążyć do moralnego luksusu i kogoś bardzo surowo ocenić. Osiągnę tylko taki skutek, że ten ktoś się odwróci i nic w swoim postępowaniu nie zmieni. Roztropność każe mi wtedy mówić tak, aby słowa trafiły do tego człowieka. Przykładowo na czyjś postępek reaguję emocjonalnym gniewem. To zrozumiałe, ale roztropność podpowiada mi, że jeżeli ja do kogoś zwracam się z gniewem, to on mi nie odpowiada na to, co ja mu mam do przekazania w sensie etycznym, tylko reaguje na mój gniew obroną i w ogóle nie przyjmuje tego do wiadomości. Nieustannie wybuchają spory w domach, bo ludzie mówią sobie prawdę dopiero wtedy, gdy się pokłócą. Wyciągają wtedy wszystko, nawet pretensje sprzed lat. Po co? Nie po to, żeby powiedzieć prawdę, ale po to, żeby zniszczyć drugiego człowieka. Prawda też może być niszcząca. Od tego mamy rozum, czyli sumienie, żeby rozstrzygnąć, kiedy prawda buduje, a kiedy niszczy; żeby w tym konkretnym momencie zdecydować, czy powiedzenie jej rzeczywiście coś buduje.
Z tego, co Ojciec mówi, wynika, że formowanie sumienia niekoniecznie polega na tym, żeby pogłębiać wiedzę o hierarchii wartości. Polega raczej na tym, by nauczyć się działać w konkretnych sytuacjach.
Akt sumienia jest bardzo bliski cnocie roztropności, którą- za Arystotelesem - św. Tomasz uważa za główną z cnót naturalnych. Ale zarówno sumienie, jak i roztropność muszą być oceniane w świetle Ewangelii: ważne są nie tylko zasady sprawiedliwości, ale też miłości. To jest to nowe światło, które musimy uwzględnić.
Poza tym, zastanawiając się nad jakąś decyzją, odwołuję się też np. do Ducha Świętego, prosząc, żeby mnie oświecił, bo trudno mi w tej chwili sformułować słuszny sąd. Czuję się zagubiony i wzywam Bożej pomocy. I ona przychodzi, ale nie jest jak czapa, która spada na mnie gdzieś z góry, tylko jak światło, które mnie rozświetla od wewnątrz.
Wygląda na to, że wszystko zależy od naszego rozumu. Emocje nie mają żadnego wpływu na sąd sumienia?
Emocja może albo wzmagać słuszny sąd, albo z nim walczyć. Jak wiadomo, w naszym życiu bywamy dosyć rozdarci. Dlatego żeby nie stać na rozdrożu decyzji, trzeba mieć chociaż trochę rozeznania, czym się kierować. Emocje dają nam pewną orientację w świecie, ale ostateczną instancją jest rozum.
To jest dobre pytanie, bo pozwoli nam odróżnić sumienie od poczucia winy. Poczucie winy to pewna reakcja emocjonalna, np.: ktoś stawia mi jakieś wymagania, ja odmawiam dostosowania się do nich, ale mam potem poczucie winy. Trzeba sobie zdać sprawę, że poczucie winy wiąże się najczęściej z niespełnieniem oczekiwań innych ludzi, a one bywają też niegodziwe. Przychodzi młoda dziewczyna, która wyznaje, że jest w stanie grzechu, ponieważ pewien sympatyczny młody człowiek się w niej zakochał, a ona w żaden sposób nie umie odpowiedzieć mu miłością. On w związku z tym cierpi, a ona ma poczucie winy, że zadaje mu cierpienie. Poczucie dyskomfortu psychicznego jest tu w pewien sposób zrozumiałe, ale trudno powiedzieć, żeby ona była w grzechu. Byłaby w grzechu, gdyby mu uległa, żeby mu zrobić przyjemność. Musi się tutaj pojawić możliwie jasny osąd sumienia dotyczący oceny etycznej tej sytuacji.
Owszem, poczucie winy może czasem pobudzać nas np. do zastanowienia się nad czymś, ale sąd ostatecznie zależy od świadomego rozpatrzenia wartości etycznej tego czynu.
Moim zdaniem Freud bardzo rozsądnie w tej dziedzinie uzupełnia naukę św. Tomasza o sumieniu.
Dla Freuda sumienie było chyba głosem jakiegoś wewnętrznego autorytetu. To raczej takie nie do końca świadome i rozumne ujęcie sumienia...
Dla Freuda sumienie to był głos superego, czyli takiego uwewnętrznionego cenzora, który nas ocenia i wywiera na nas nieustannie presję, byśmy spełniali wszystkie oczekiwania naszego otoczenia. W rzeczywistości jednak tym głosem superego nie jest sumienie, ale właśnie poczucie winy. Miałem kiedyś wykład w Polskim Towarzystwie Psychoanalitycznym na ten temat i słuchacze zgodzili się ze mną, że Freud chyba niesłusznie nazwał sumieniem poczucie winy. Ten głos superego, czyli oczekiwania innych wobec nas, trzeba dopiero poddać osądowi rozumu i to jest sumienie.
Jeżeli utożsamimy sumienie z poczuciem winy, to liczenie się z sumieniem w gruncie rzeczy będzie jakąś formą zniewolenia.
Wielu ludzi myli poczucie winy z głosem sumienia i próbuje się za wszelką cenę dostosować do oczekiwań innych. Chłopak wstępuje do zakonu dlatego, że mamusia miała powołanie. Potem dochodzi do wniosku, że to nie ma sensu, występuje i ma poczucie winy, ale nie dlatego, że nie sprostał powołaniu, tylko dlatego, że mamusia cierpi. Wychowawca w klasztorze mu mówi: "Uciekaj, bo tutaj ani ty nie będziesz miał z nas pożytku, ani my z ciebie. Twoja droga jest chyba inna, ale musisz to wszystko rozpatrzyć wobec Pana Boga". Bardzo często robimy różne głupstwa właśnie dlatego, że ktoś ma wobec nas takie oczekiwania.
W tym sensie sumienie nie jest zniewalające, tylko wyzwalające; odwołuje się do tego, co jest we mnie. Ostatecznie to ja jestem tą instancją, która decyduje, nawet kiedy mówię "nie" Panu Bogu.
Czy sumienie jest omylne?
Człowiek jest omylny, to i rozum może być omylny. Mogę fałszywie oceniać. Jak wiadomo, na nasze myślenie mają wpływ różne rzeczy, np. poczucie winy, jeśli je pomylę z głosem sumienia, złe rozeznanie czy też jakieś moje interesy. W związku z tym człowiek potrafi pomylić się nie tylko w matematycznych obliczeniach, ale też w ocenieniu swojego postępowania. Wiele zależy od wychowania, dojrzałości sumienia. Chodzi o to, bym miał dobrze ułożoną hierarchię wartości. Wiem np., że człowiek ma być moim celem, a nie narzędziem, za pomocą którego osiągam cel; wiem, że powinien postępować wobec niego sprawiedliwie. Ludzie są jednak zwierzętami interesownymi i często łamią sprawiedliwość w relacji z drugim człowiekiem, oszukując, kłamiąc itd. Wtedy oszukują też własne sumienie, uważając, że własne dobro jest ważniejsze od tego, które należy się drugiemu człowiekowi.
Czy sąd takiego "oszukanego sumienia" obowiązuje?
Zawsze obowiązuje.
Nawet jeśli moje zachowanie jest sprzeczne z normami, ale z mojego osądu wynika, że jest dobre?
Ale jakimi normami? Tu tkwi problem. Św. Tomasz mówi, że gdyby ktoś wbrew przekonaniu przyjął chrzest, grzeszy. Człowiek przyjął chrzest, bo np. ktoś mu powiedział: "Nie ożenię się z tobą, jak się nie ochrzcisz". On wtedy gwałci swoje sumienie, bo nie jest przekonany o prawdzie tej wiary, albo też jest to zachowanie pogardliwe - chrzest jest dla niego tylko obrzędem, jakimś wyrazem konformizmu społecznego: "Wszyscy się chrzczą, to ja też".
Chodzi np. o normy zawarte w nauczaniu Kościoła. Rozumiesz je czy nie, musisz przestrzegać i już.
"Rozumiesz, czy nie rozumiesz" - tutaj trzeba pewne rzeczy rozdzielić. Jeżeli ktoś nie rozumie jakiegoś przykazania, to nie znaczy, że ono go nie obowiązuje. Dopóki nie zabijesz drugiego człowieka, nie wiesz, jaka to zbrodnia. Lepiej tego nie sprawdzaj. Zawierz temu, który ci mówi, że to jest coś złego. Tak samo jest z wieloma innymi kwestiami objętymi nauczaniem Kościoła. Pozostają jeszcze sprawy indywidualne - te rozstrzyga się w konfesjonale.
A co z żalem w sytuacji, gdy sumienie nie wyrzuca mi czegoś, co powinno? Trudno żałować czegoś, czego nie uznawało się za zło. "Żałuję, że nie żałuję"?
Jeśli ktoś w ogóle nie rozeznawał, czy coś jest dobre, czy złe, żył bezmyślnie i w pewnej chwili stwierdził: "Głupio robiłem, ale co będę żałował", to znaczy, że rozumie żal nie jako ocenę etyczną, ale w sensie emocjonalnym. Jak ma żałować tych pięciu milionów dolarów, które ukradł? Żałuje - w sensie emocjonalnym - że mu je zabrali policjanci, kiedy go złapali.
Powiedzenie: "Żałuję, że nie żałuję" oznacza natomiast, że ktoś zgadza się na to, że jego zachowanie jest niedobre, mimo że nie jest w stanie - znowu w sensie emocjonalnym - ocenić go negatywnie. Nie żałuje kradzieży pięciu milionów dolarów, bo był do nich przywiązany. Niemądrze byłoby żądać od niego emocjonalnego aktu żalu. Pytanie, czy jest gotów ocenić, w sensie moralnym, że to było po prostu złodziejstwo. "No tak, to było złe, ale jak mam żałować?. Żałuję, że nie żałuję, ale nie potrafię żałować".
I to już wystarczy do spowiedzi?
Mnie się wydaje, że Panu Bogu to wystarczy, bo ten człowiek już na tyle uchylił drzwi, że Pan Bóg nogę wsadził.
o. prof. dr hab. Jan Andrzej Kłoczowski, dominikanin, filozof religii, historyk sztuki, wykładowca UPJP II w Krakowie i Kolegium Filozoficzno-Teo-logicznego oo. Dominikanów w Krakowie, ceniony duszpasterz i kaznodzieja
Skomentuj artykuł