Maryja spełniła swoją obietnicę. Ta ciąża była cudem
Jesteśmy z mężem razem już ponad osiem lat. Do tego roku byliśmy niestety "tylko" małżeństwem, a bardzo chcieliśmy być rodziną. Sześć lat temu zaszłam w ciążę, która zakończyła się poronieniem.
Długo nie mogliśmy sobie z tym poradzić. Odsunęliśmy się od Kościoła, od Boga, niejako obarczając Go winą za ten nasz dramat. Ponadto zaczęłam poważnie chorować i oficjalne zdanie lekarzy było takie, że raczej nie będziemy mieć dzieci z powodu olbrzymich zaburzeń hormonalnych.
Nie mogę powiedzieć, że się z tym pogodziliśmy, ale na pewno przestaliśmy wracać do tego tematu. Zakopaliśmy go pod dywan. I tak egzystowaliśmy kilka lat, bo życiem bym tego nie nazwała. Niby pozornie szczęśliwi, ale z wyrwaną cząstką serca.
I przyszedł Rok Miłosierdzia. Rok jak rok. Nie spodziewaliśmy się żadnej zmiany w życiowej rutynie. Na szczęście Bóg poprzez Maryję miał dla nas inny plan. W tej całej opowieści to właśnie Ona - Maryja - jest najważniejsza. Ale do rzeczy. 8 grudnia poprzedniego roku jak zwykle byłam w pracy.
Przypadkowo przeczytałam o Godzinie Łaski. Matka Boża, objawiając się pielęgniarce Pierinie Gilli w Montichiari we Włoszech w uroczystość Niepokalanego Poczęcia, 8 grudnia 1947 r., powiedziała: "Życzę sobie, aby każdego roku w dniu 8 grudnia, w południe obchodzono Godzinę Łaski dla całego świata. Dzięki modlitwie w tej godzinie ześlę wiele łask dla duszy i ciała. Będą masowe nawrócenia. Dusze zatwardziałe i zimne jak marmur poruszone będą łaską Bożą i znów staną się wierne i miłujące Boga (…)".
Wtedy pierwszy i jedyny raz, właśnie w tej godzinie, poprosiłam o łaskę macierzyństwa. Po kilku godzinach, już w domu, poczułam się dziwnie. Wysłałam męża do apteki po test ciążowy twierdząc, że WIEM, że jestem w ciąży. Jak mógł mi uwierzyć? To niemożliwe.
Opowiedziałam mu o Godzinie Łaski, o modlitwie i o tej dziwnej pewności, że to DZIŚ się stało. Nie muszę już dodawać, że oczywiście miałam rację. W tym dniu, w Niepokalane Poczęcie NMP, dowiedzieliśmy się o istnieniu naszej Dobrusi.
Dziewięciomiesięczny okres ciąży okazał się dla nas najtrudniejszymi, ale zarazem najpiękniejszymi rekolekcjami w życiu. Problemy zdrowotne szybko dały o sobie znać i w drugim miesiącu znalazłam się w szpitalu. Tam podczas rutynowego usg usłyszałam, że nie można znaleźć bicia serduszka. Że już po wszystkim i szykujemy się do oczyszczania. Na te dwadzieścia minut badania świat się zatrzymał. Następnego dnia byłoby już po zabiegu. Nagle wszedł do gabinetu inny lekarz, który nie miał dyżuru, i od niechcenia ponownie wykonał badanie. Dobrusia nadal żyła. Dostaliśmy niestety informację, że pęcherzyk jest nieprawidłowy, więc żebyśmy się nie przywiązywali do tej ciąży, bo raczej nic z tego nie będzie.
Za kilka dni zaczęły się objawy poronienia. Tym razem pojechaliśmy do innego szpitala. Udało się nie dopuścić do najgorszego, ale ciąża już do rozwiązania była zagrożona. Dostałam reżim łóżkowy, lekarstwa i słowo lekarki, która okazała się być również wierzącą osobą: "Pani wie, co ma robić. Pani wierzy, więc proszę zaufać". Więc znowu całą rodziną upadliśmy na kolana.
Udało się dotrwać do miesiąca, w którym zagrożenie poronieniem minęło, ale w tym samym czasie również ważne było badanie genetyczne. Standardowe. I na tym standardowym badaniu okazało się, że jest duże prawdopodobieństwo, że Dobrusia ma zespół Downa. Dostaliśmy skierowanie na amniopunkcję, która jest badaniem inwazyjnym. Daje 99% pewności, ale też zagraża dziecku i może doprowadzić do samoistnego poronienia. Nie zdecydowaliśmy się. Można powiedzieć, że uciekliśmy z gabinetu.
Ta ciąża to był nasz cud. Baliśmy się potwornie, ale myślę, że byliśmy gotowi już przyjąć, co Bóg da.
Termin rozwiązania był na 22 sierpnia, ale powiedzieliśmy sobie (wszak jesteśmy ludźmi wątpiącymi, więc potrzebujemy potwierdzeń), że jeżeli rzeczywiście powołanie Dobrusi jest wymodlone przez Maryję, to powinna ona się urodzić w Jej święto - 15 sierpnia. Niestety nic tego nie zapowiadało.
W międzyczasie pojawiły się kolejne problemy zdrowotne, kolejne fakty (m.in. podejrzenie hipotrofii płodu) mogące wskazywać na zespół Downa. 14 sierpnia natchnęła nas myśl, że skoro Dobrusia jest dzieckiem Maryjnym i dowiedzieliśmy się w Niepokalane Poczęcie o jej istnieniu, to pojedźmy na odpust do Niepokalanowa.
Tak też zrobiliśmy. Końcówka dziewiątego miesiąca to nie jest dobry czas na podróż samochodem, ale widocznie pielgrzymka to co innego. Tam nasze rekolekcje zakończyły się spowiedzią świętą, a ja poczułam, że jestem naprawdę gotowa. Następnego dnia byliśmy trochę przygnębieni, bo nadal nic się nie działo. Nic nie zapowiadało zbliżającego się porodu. A tak potrzebowaliśmy jeszcze tego jednego znaku. I kilka minut po godzinie 15.00, bez żadnych wcześniejszych objawów, odeszły mi wody. Tak po prostu.
O 20.45 przyszła na świat Dobromiła. Prześliczna i w stu procentach zdrowa dziewczynka. Dziesięć punktów skali Apgar. Ponad trzy kilogramy szczęścia i łaski Bożej. Bóg uczynił nas rodziną.
Rok Miłosierdzia dobiega końca. Dla nas był on rzeczywisty i namacalny. Jako osoby wierzące niby nie potrzebujemy cudów, znaków, aby wierzyć Bogu. Ale człowiek to tylko człowiek. Te daty, w których nasze rekolekcje trwały, są dla nas ważne. Będą nam już do końca życia przypominać, że Bóg poprzez Maryję nad nami czuwa. Dzięki Jej wstawiennictwu jesteśmy rodzicami dwójki dzieci - Dobrusi, będącej tutaj z nami, i Kajtka, który czeka na nas w domu Ojca.
***
To świadectwo jest poruszającym dowodem wsparcia i wstawiennictwa Maryi. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że jego bohaterowie nie są jedynymi osobami, które doświadczyły w życiu Jej opieki. Jeśli przeżyłeś/przeżyłaś/przeżyliście coś podobnego, poniższy formularz jest od tego, a by się tym podzielić. Maj to miesiąc poświęcony Matce Bożej. Niech również Twoje/Wasze świadectwo stanie się tym, co utwierdzi wiarę innych!
Skomentuj artykuł