O czystości nigdy dość. Nawet tej "z odzysku"
Wielu uważa, że to śmieszne. Pytają ironicznie: "chcesz się zadziewiczyć?" Kompletnie nie rozumiejąc, że to przecież nie tylko kwestia ciała. To byłoby strasznie smutne i płytkie.
Mam za sobą długi związek. Nie mój pierwszy. Jestem tzw. "długodystansowcem". Wcześniej, w liceum... nazwę to tak: byłam mniej świadoma w wierze. Bo kiedy zastanawiam się dlaczego zgodziłam się na współżycie, nie jestem w stanie sobie odpowiedzieć, nie mogę przestać się dziwić. Jakbym dziś, patrząc wstecz, nie znała siebie z tamtych lat, jakby to był ktoś inny. Ale nie mogę też w kółko powtarzać, że to była burza hormonów. Ja chyba w ogóle nie zastanawiałam się nad tym, jaką wartość ma wytrwanie w czystości. Poza tym myślałam, że to już ta miłość na całe życie, więc co mi tam.
Gdy tamten związek się skończył, zawalił się mój świat. Bynajmniej nie dlatego, że nie potrafiłam żyć bez tamtego chłopaka. Zagryzało mnie własne sumienie. Zaczęło się od żalu, że oddałam się nie temu, któremu powinnam, że nie da się tego cofnąć, że nie był tego wart, potem przeszłam na obwinianie siebie, skupianie się na tym jaka jestem brudna i nic nie warta i że straciłam coś, czego nie mogę odzyskać, a tak bardzo chcę. Dziś wiem, że to szatan siał we mnie spustoszenie. Później nie mogłam wbić sobie do głowy tego, że Bóg mi to wybacza. A NAJTRUDNIEJSZE było wybaczyć samej sobie.
Kiedy wreszcie pogodziłam się z tym, że taka jest Moja Historia, która też czegoś uczy i też jest PO COŚ, jak wszystko co nam się przytrafia, przyrzekłam sobie, że nigdy więcej nie zejdę na tę drogę. Już nigdy więcej nie chciałam czuć tego, co czułam po tamtym rozstaniu.
Mój następny i - jak do tej pory - ostatni związek na pewno był tym, w który wkładałam wszystkie swoje siły, na którym barrrrdzo mi zależało. Za wszelką cenę próbowałam wszystko zrozumieć, przegadać, wiele odpuścić, być kiedy trzeba a kiedy nie, dać trochę dystansu (to było najtrudniejsze). Nie twierdzę, że wszystko się udawało, że byłam taka idealna... pękałam. Wreszcie też czegoś chciałam, a nawet żądałam. Myślę, że tak po prostu, po ludzku, w pewnym momencie na samym dawaniu z siebie dalej w związku nie ujedziesz. Musisz czuć, że komuś zależy, że ktoś się też poświęca, że Twoje wysiłki nie idą w próżnię.
Cudem było dla mnie, kiedy po wielu długich rozmowach, tłumaczeniach, pertraktacjach - przytulił mnie, spojrzał prosto w oczy i powiedział: "poczekam". Moją radość i wiarę w cud potęgował fakt, że trzymał się z dala od Kościoła, nie wierzył w to, że to czekanie wyda owoce. On kompletnie nie widział w tym sensu. Poza tym, ciosem było dla niego to, że jego poprzednik nie był tego wart, ale to dostał. Dlatego wiedziałam, że zdecydował się na to z szacunku do mnie i że to jest właśnie miłość. Teraz to już będą same fajerwerki! - myślałam.
Rozstaliśmy się dwa miesiące później. Przez długi czas czułam się oszukana. Ponad trzy lata walki... wreszcie biała flaga... światełko w tunelu... horyzont... Bam! Fatamorgana. Bolało.
Kiedy się podniosłam, zrobiłam bilans, przeanalizowałam na chłodno momenty dobre i złe. Teraz jestem świadoma tego, że dobrze się stało. Tak bardzo się modliłam, żeby Bóg dał nam siłę, żeby sprawił cud. Bóg dałby to wszystko, ale widocznie ma dla nas inny plan. Może przez te ciągłe tarcia z powodu różnicy poglądów bylibyśmy parą zgorzkniałych staruszków? Ufam w Jego plan, bo jest najlepszy. Choć to bardzo trudne doświadczenie... ale takie są najlepsze, bo nie zapominasz czego się nauczyłeś/aś.
Mimo, że trochę gorzkie - jest to moje zwycięstwo. Triumfuję, wdzięczna Bogu, za siłę i wciąż pamiętam o mojej niedawnej miłości w modlitwie. Jestem dumna, - wiedząc jaki jest i co o tym myśli - że przynajmniej chciał spróbować. To trudne, więc nie winię go, że zrezygnował (był świadomy mojego zacięcia). Poza tym, jest wolnym człowiekiem. Miłość nie więzi.
A ja za nic nie zamienię uczucia spokojnego sumienia. Jak mawia mój spowiednik: odwagi! :)
(WARTO!)
Skomentuj artykuł