Pani Ambasador o Ćwiczeniach duchownych
Sądząc po moim doświadczeniu, uważam, że w dzisiejszym zagonionym świecie jest jak najbardziej miejsce na „czas pustyni”. Nie można jednak do tego nikogo na siłę namawiać. Każdy musi najpierw rozeznać swój czas. Właściwie przeżyte rekolekcje ignacjańskie dają fundament na całe życie - mówi o swoim doświadczeniu rekolekcji ignacjańskich Hanna Suchocka, ambasador Polski przy Stolicy Apostolskiej. Rozmowę prowadzi Grzegorz Kisiel SJ.
W jaki sposób po raz pierwszy zetknęła się Pani z „Ćwiczeniami duchownymi” św. Ignacego Loyoli?
Dzięki mojej przyjaciółce Hannie Gronkiewicz-Waltz. Spotykałyśmy się regularnie i kiedyś powiedziała mi, że wyjeżdża, zamyka się na tydzień i nie będzie mieć z nikim kontaktu. Powiedziała też, że bardzo tego potrzebuje, by nabrać duchowych sił. A wszystko to w czasie, kiedy była prezesem Narodowego Banku Polskiego. Podziwiałam ją. Wydawało mi się, że ja nie byłabym w stanie podjąć się tego. Po powrocie z kolejnych tygodni ignacjańskich Ćwiczeń opowiadała, jakie to dla niej ważne, i w którymś momencie zaproponowała, byśmy pojechały razem. Ona oczywiście odprawiałaby swój kolejny tydzień, ja zaczęłabym od początku.
Nie powiem, że od razu zareagowałam z entuzjazmem. Wahałam się. Szukałam wymówek: że wiele pracy, że nie mogę sobie na to pozwolić... Hanka jednak z konsekwencją, ale bez nacisku wywołującego bunt, mówiła: „Spróbuj”. Byłam wówczas ministrem sprawiedliwości. Miałam mnóstwo pracy, ale także wiele trudności. Ataki mediów. Nie wyobrażałam sobie, jak to będzie bez codziennego kontaktu z biurem. Oczywiście, rekolekcje miały odbywać się w ramach urlopu wypoczynkowego. Jedni jeżdżą na narty, a ja miałabym jechać na rekolekcje. Wiadomo jednak, że osoby na stanowiskach nawet w czasie urlopu chodzą z włączonymi telefonami komórkowymi. Tutaj natomiast była perspektywa zupełnego zniknięcia z przestrzeni publicznej na pewien czas.
Rozważałam to dokładnie i w końcu się zdecydowałam. Pojechałyśmy razem w lutym 1999 roku, do jezuickiego domu rekolekcyjnego w Częstochowie. Pamiętam, że było bardzo zimno. Powitane zostałyśmy jednak serdecznie i ciepło.
Jakie były Pani pierwsze wrażenia po przyjeździe na rekolekcje?
Na początku przedstawiono nam regulamin i reguły odprawiania rekolekcji. Zastanawiałam się, jak to będzie, skoro nie można w ogóle rozmawiać. Jedną z zasad tych rekolekcji jest bowiem milczenie. Wyjątkiem są tylko codzienne spotkania z ojcem prowadzącym, ale rozmowy z nim dotyczą odbytych medytacji. Już to było dużą próbą. Być tutaj z Hanką i nie móc porozmawiać, nawet wymienić rekolekcyjnych doświadczeń. Ale reguła była twarda.
Pamiętam też, że próbowałam negocjować, by wolno mi było wieczorem odsłuchać wiadomości z komórki i sprawdzić, czy nie ma czegoś ważnego. Mój kierownik duchowy patrzył na to niechętnie, ponieważ rozbijało to pewną całość: wybijało ze skupienia, otwierało na świat zewnętrzny i związany z nim niepokój. A przecież istotą rekolekcji jest właśnie wyłączenie się z tego świata czy od tego świata. W końcu z pewnym wahaniem kierownik duchowy powiedział, że jeśli muszę, to mogę sprawdzić, ale nie codziennie i tylko na zakończenie dnia.
Wzięłam sobie to do serca. Wróciłam do pokoju i zastanowiłam się: jeśli to wszystko ma mieć jakiś sens, to rzeczywiście reguły trzeba zaakceptować w pełni. Nie robić małego wyjątku, małej szczeliny do świata zewnętrznego, jaką jest odsłuchiwanie wiadomości. Zaczęłam więc od takiego prostego sposobu – mówiłam sobie, że pocztę odsłucham jutro, a nie dziś. Przesuwałam to przesłuchiwanie z dnia na dzień, aż doszłam do końca rekolekcji. I rzeczywiście udało się przez cały tydzień nie włączyć telefonu komórkowego. Potem okazało się, że ten tydzień był spokojny, żadnych sensacji, żadnego poszukiwania mnie. Zdziwiłam się nawet, że przez ten czas prawie wcale nie było wiadomości na komórce. Zrozumiałam zatem, że pora na rekolekcje była dobrze wybrana.
Czy wcześniej brała Pani udział w innych rekolekcjach?
Te rekolekcje były zupełnie inne od wszystkich poprzednich. Do tej pory nigdy nie brałam udziału w rekolekcjach zamkniętych z pełnym milczeniem. Uczestniczyłam w różnych rekolekcjach, ale miały one charakter nauk głoszonych w kościele. I tutaj nagle taki przeskok. Bycie całkowicie sam na sam z Panem Bogiem, ale także – co bardzo trudne – cały czas sam na sam z sobą. Wspólne śniadanie z innymi rekolektantami, ale bez rozmów. Widzi się twarze, ludzi, ale się z nimi nie rozmawia, nie wie się, kim są... To oznacza, że takie śniadanie szybko się kończy i każdy następny posiłek tak wygląda. Pozostaje mnóstwo czasu na rozważania, na refleksje, na medytacje według ścisłego ignacjańskiego planu.
Wieczorem były rozmowy z ojcem prowadzącym. Bardzo na nie czekałam. Miałam wiele pytań, często także wiele wątpliwości. Ojciec ze spokojem wszystko wyjaśniał. Wracałam do pokoju z nowymi myślami, ale i z nowymi pytaniami. Mimo że czasami miałam trudności z pełnym skupieniem, którego wymaga św. Ignacy, nie nachodziły mnie myśli, by przerwać rekolekcje, by uciec.
Oprócz spotkania z ojcem prowadzącym inną możliwością wyjścia ze swojego pokoju, ze swojego miejsca medytacji były godziny spaceru i relaksu. Wtedy wychodziłam razem z Hanką na spacer, na pole pomiędzy domem ojców jezuitów a Jasną Górą. Mam przed oczyma jasnogórską wieżę, którą było stamtąd widać. Chodziłyśmy jedna za drugą, nie rozmawiając. Cały czas milczałyśmy, co było naprawdę trudne.
Pod koniec tygodnia bardzo polubiłam swój pokoik, ten spokój i odcięcie od świata. Nie miałam przez cały tydzień tego niepokoju, kiedy liczy się dni do końca. Nie. Wręcz przeciwnie, z pewnym żalem żegnałam Częstochowę i z pewną niechęcią myślałam o tym, że trzeba będzie przełączyć się na otwarty świat.
Zdecydowała się więc Pani na kolejny tydzień.
Po pierwszym tygodniu stało się naturalne, że jadę na kolejny tydzień. Pojechałyśmy znowu razem. Hania jechała już kolejny raz, bo swój cykl zakończyła. Była ze mną po raz drugi na tygodniu dotyczącym rozeznawania. To był też dla mnie ważny czas. Zdawałam sobie sprawę, że człowiek ma stale problem z rozeznaniem. Planuje według siebie, a nie wedle woli Boga, choć codziennie odmawia w Ojcze nasz: „Bądź wola Twoja...”. Tylko że potem stale próbuje nagiąć wolę Pana Boga do swojej. I tak stale było ze mną. Starałam się rozeznawać, ale tak jakoś po swojemu. Mogę dodać, że do dziś sprawia mi to trudność.
Wtedy jednak drugi tydzień był bardzo ważny. Właściwie dojrzewała już wówczas we mnie myśl o wycofaniu się z polityki, z takiego bardzo czynnego życia politycznego. Nie wiedziałam, czy będę miała dość siły i czy rzeczywiście powinnam to zrobić. Drugi tydzień rekolekcji był dla mnie ważnym czasem refleksji właśnie także z tego względu.
Niestety, nie pojechałam już na kolejny – trzeci tydzień. Przede wszystkim dlatego, że zmieniła się moja sytuacja. Zaczęłam przygotowywać się do wyjazdu z Polski. Cały czas jednak uważam, że w moim przypadku są to rekolekcje przerwane i muszę do nich powrócić.
Co dla Pani było najcenniejsze w przeżywaniu „Ćwiczeń”?
Niezwykle cenne w rekolekcjach ignacjańskich było to, że w jakimś stopniu lepiej poznałam także siebie. Nie wyobrażałam sobie, że mogę przebywać w takim odizolowaniu od świata, stracić w jakimś sensie łączność ze światem. Wydawało mi się, że nie jest możliwe takie bycie przez cały dzień z sobą, że nie będę zdolna do takiej kontemplacji.
Oczywiście, niejednokrotnie miałam pewne trudności w koncentracji, myśli uciekały, ale jednak zawsze trzeba je było przywołać do ignacjańskiego porządku. Ta konieczność koncentracji, uporządkowania codziennych spraw, które jest wpisane w cel ignacjańskich Ćwiczeń, była dla mnie wielką wartością. Człowiek współczesny jest człowiekiem hałasu, zagłuszania samego siebie, zagłuszania wszystkiego, co dochodzi do niego z jego wnętrza, sumienia i co dochodzi do niego od Boga. Nie słyszy głosu Pana, ponieważ można usłyszeć go tylko w ciszy, a dziś ludzie mają obawy poddać się jej. Człowiek nierzadko boi się ciszy, by nie doświadczyć w niej własnych lęków. Ja natomiast w pełni zrozumiałam wówczas, jak bardzo cisza jest potrzebna, by lepiej słyszeć i lepiej rozumieć.
Jak rekolekcje wpłynęły na Pani życie?
Te rekolekcje pomogły mi zmienić kierunek. Mimo że miałam dość polityki, to jednak trudno mi było z niej odejść. Trudno było tak to zostawić. Ruchliwe życie, bycie w centrum, w wirze politycznych spraw... Nie widziałam siebie poza całym tym ruchem. Zupełnie nie widziałam siebie w życiu dyplomatycznym. W jakimś sensie te rekolekcje mi w tej zmianie pomogły.
Ale oczywiście nie tylko do tej konkretnej decyzji można je sprowadzić. Ćwiczenia miały dla mnie znacznie głębszy wymiar. Choć muszę powiedzieć szczerze, że nie wiem, czy jestem jeszcze gotowa na wszystko, zgodnie z modlitwą ofiarowania drugiego tygodnia o to, by naśladować Jezusa „w znoszeniu wszystkich krzywd i wszelakiej zniewagi i we wszelkim ubóstwie, tak zewnętrznym, jak i duchowym” (Ćd 98). Stale istnieje pokusa pozostawienia sobie jakiegoś kawałka życia do „własnej” dyspozycji. I tej pełnej gotowości oddania Bogu wszystkiego muszę się ciągle uczyć. Człowiek jest gotowy oddać wszystko, licząc, że wyjdzie mu to na dobre, ale z takiego ludzkiego punktu widzenia. Gorzej jest z ową pełną gotowością, gdy trzeba wkalkulować w to oddanie także i to, że Bóg może wszystkiego zażądać i że to dobro będzie według Jego, a nie naszej miary.
Jak Pani sądzi, czy ta forma rekolekcji jest znana wśród osób publicznych – polityków, ludzi kultury?
Spotkałam wiele osób, które przez to doświadczenie przeszły. Oczywiście więcej spotkałam ich tutaj, w Rzymie, aniżeli w Polsce.
Czy w dzisiejszym zagonionym świecie jest miejsce na „czas pustyni”, który proponuje św. Ignacy Loyola?
Sądząc po moim doświadczeniu, uważam, że w dzisiejszym zagonionym świecie jest jak najbardziej miejsce na „czas pustyni”. Nie można jednak do tego nikogo na siłę namawiać. Każdy musi najpierw rozeznać swój czas. Właściwie przeżyte rekolekcje ignacjańskie dają fundament na całe życie.
W moim życiu tak się potem ułożyło, że w Rzymie przyszło mi mieszkać i pracować w domu przy Via dei Delfini 16, który był niezwykle ważny dla jezuitów. Tutaj mieszkał św. Ignacy wraz z towarzyszami, w tym przez trzy lata ze św. Franciszkiem Ksawerym. Tutaj otrzymał zezwolenie papieża na założenie Towarzystwa Jezusowego. Stąd św. Franciszek Ksawery wyjechał na misje do Indii. A mnie dzień 3 grudnia, czyli dzień św. Franciszka Ksawerego, wyznaczono na składanie listów uwierzytelniających Janowi Pawłowi II. I tak niejako znalazłam się w historycznym miejscu – źródle, także dla Ćwiczeń duchownych.
Skomentuj artykuł