Postanowiłam, że się rozwiodę [ŚWIADECTWO]

Postanowiłam, że się rozwiodę [ŚWIADECTWO]
(fot. shutterstock.com)
JJ

Moja historia zaczyna się 7 lat temu, kiedy to z dnia na dzień moje życie straciło sens. Mam 32 lata, pochodzę z rodziny praktykującej. Do kościoła chodziłam, bo tak mnie nauczono, bo tak wypada, bo tak trzeba... Bo jak nie będę chodzić, to "bozia" będzie zła i mnie ukarze. Moja wiara przez to nigdy nie była "żywa".

W szkole byłam gnębiona ze względu na wygląd (zawsze byłam większą dziewczynką, szybciej dorastałam). Byłam poniżana nie tylko przez rówieśników, ale i nauczycieli. Szukałam akceptacji wśród rówieśników, wierząc że to pomoże mi być bardziej pewną siebie i lubianą przez wszystkich. Skutek był odwrotny: coraz bardziej zamykałam się na drugiego człowieka, wręcz nienawidziłam. Byłam niedobra. Egoizm i złość towarzyszyła mi na co dzień.

DEON.PL POLECA

Do momentu aż spotkałam mojego męża. Bóg postawił na mojej drodze pierwszy znak - drogowskaz, który mówił: "Kocham Cię, wróć do mnie". Jednak wtedy byłam ślepa i głucha. Rodzina mojego męża jest bardzo wierząca. Na początku bardzo mnie to drażniło, kpiłam z wielu rzeczy i sytuacji. Dziś wiem dlaczego tak się działo.

3 miesiące po ślubie zaszłam w ciążę. Radość była ogromna, bo podwójna, ale nie trwała zbyt długo. W 28 tygodniu ciąży na świat przyszli nasi chłopcy. Ważyli zaledwie po kilogramie. Po 4 dobach zmarł jeden z nich. Nigdy nie zapomnę tych dni, zapłakanych oczu mego męża niosącego trumnę, widoku mojego śpiącego Aniołka.

Klęłam na cały świat, krzyczałam na Boga, nienawidziłam całym sercem wszystkiego i wszystkich. Mój drugi syn walczył o życie. Mieszkałam wtedy w hoteliku pod szpitalem, a przez mój pokój przewijały się kobiety, które były bardzo wierzące. Jedna z nich po miesiącu namówiła mnie na spowiedź i Mszę świętą. Pamiętam jak jedna z uczestniczek koronki do Miłosierdzia Bożego podeszła do mnie i powiedziała: "Wiem, że jest Ci bardzo ciężko, ale zaufaj Panu. On wie co robi. Oddaj mu wszystko niech On zacznie działać".

I tak Bóg stawiał an mojej drodze kolejne drogowskazy, a ja nadal byłam ślepa. Aż do momentu jak jedna z moich współlokatorek podsunęła mi modlitwę i medalik Matki Boskiej od spraw beznadziejnych. Tak zaczęłam się modlić. Mój syn cały czas walczył o życie, mijały kolejne dni i tygodnie, a ja byłam coraz słabsza. Wkradła się silna depresja, emocjonalnie upadłam na samo dno.

Pewnego ranka obudziłam się ledwo żywa, nie miałam sił na nic. Złapałam się na tym, że moje myśli krążą wokół najgorszego. Od porodu minęły 3 miesiące, a nasz syn nadal walczył o życie. Nie miałam już sił. Wtedy padłam na kolana i zaczęłam płakać jak nigdy. Zaczęłam kłócić się z Bogiem - dosłownie! Krzyczałam, że ja już nie mam sił, że więcej nie udźwignę, że musi zdjąć już z moich pleców ten krzyż. Że jak chce, to niech weźmie mojego syna do siebie, ale niech moje dziecko już nie cierpi. Że oddaję mu to wszystko i że niech robi, co chce.

Po czym nagle w sercu poczułam ogromny smutek i pomyślałam o Maryi, która stoi pod krzyżem patrząc na cierpienie swojego syna. Powiedziałam wtedy: "Błagam Matko, pomóż mi! Ty najbardziej wiesz jak to boli, gdy Twoje dziecko cierpi". Wtedy też zawierzyłam i oddałam wszystko Maryi i Bogu.

Postanowiłam wrócić do domu. Byłam wykończona szpitalem, patrzeniem na cierpienie i śmierć małych Aniołków. Był wrzesień. Jednej nocy przyśniła mi się piękna polana złotych liści i ciepły głos który wyszeptał: "Nie martw się - za 2,5 tygodnia już będziecie razem". Wiem, że pomyślicie, że oszalałam. Sama tak pomyślałam, gdy się obudziłam. Wówczas nad moim synem "wisiała" trzecia operacja na jelita.

Wróciłam do szpitala. Gdy weszłam na oddział, to doktor powiedziała mi, że wszystko zaczęło się cofać: jelita obkurczają się i nie potrzeba trzeciej operacji. W ciągu prawie 3 tygodni wyszliśmy do domu... po 142 dniach pobytu w szpitalu. Gdy w tym samym dniu szłam na cmentarz do drugiego synka, to moje serce czuło co zobaczę. Był piękny jesienny dzień. Słońce świeciło rzucając swe promienie na polanę usłaną pięknymi złotymi liścmi. Tuż za grobkiem naszego Aniołka. Dziękowałam Bogu za wszystko.

Mój syn to prawdziwy cud. Dowodem na to są wypisy ze szpitala (m.in. sepsa, wylewy do mózgu 3 stopnia, 3 operacje - w tym na serce, tony leków, respirator, duże dawki tlenu uszkadzające siatkówkę oka). Syn skończył pierwszą klasę, chodzi do normalnej szkoły. Jest bardzo pogodnym dzieckiem kochającym ludzi. Wszędzie go pełno, a po jego przejściach zostały tylko blizny na ciele. Ale to nie koniec mojej historii, ona dopiero się zaczęła.

Gdy jesteś świadomy istnienia Boga, dobra i zła, aniołów i demonów, wtedy dopiero zaczyna się walka o duszę. Musisz umacniać się w wierze każdego dnia, modlić się, rozmawiać z Bogiem i przyjmować sakramenty. Ale musisz być też bardzo czujny, gdyż zły zna każdą Twoją słabość. Jak nie dostanie się drzwiami, to wlezie oknem. I dotyczy to każdej sfery życia.

Ogromny stres ze szpitala przyczynił się do silnej depresji, która trwała prawie trzy lata. Nie chcę tego wspominać, bo był to naprawdę trudny czas, który mógł zakończyć się najgorszym scenariuszem. Tak się nie stało. Zawsze powtarzam że mój Anioł Stróż miał ze mną naprawdę mnóstwo pracy.

Z pięknej radosnej kobiety stałam się zaniedbaną matką, żoną pełną złości i nienawiści. Moje małżeństwo było raczej życiem obok siebie niż razem, dążyło ku rozpadowi. Nie potrafiliśmy rozmawiać o tym, co się stało. Od miłości do nienawiści jest tylko jeden mały krok.

Jak już wspomniałam zły zna nasze słabości. On może nam dać całą słodycz tego świata. Zapakuje ją w piękny szeleszczący, kolorowy papierek, po który sięgniemy bez obaw, nie wiedząc często, że w środku kryje się co innego. Tak było i u mnie. Dałam się nabrać, ale była to kolejna lekcja. Kolejne schody z przepaścią w dół.

Dostałam świetną pracę, pozycję, pieniądze i jeszcze kilka innych rzeczy. Ale odebrano mi coś najbardziej cennego - czas. Nie było mnie w domu, pochłonęła mnie praca, również w niedzielę, więc zapomniałam co to Msza Święta. Coraz bardziej oddalalam się od Boga. Generalnie żyłam w świecie, gdzie tylko mi było dobrze, ale do czasu.

Postanowiłam, że się rozwiodę. W końcu - jak mi się wydawało - miałam już wszystko. Gdy jakimś cudem doszło do ostatniej rozmowy między nami, dostałam jakby patelnią w łeb. Jak się później okazało, moja teściowa przez te wszystkie lata modliła się o uzdrowienie naszego małżeństwa. Co więcej, tym bardziej gorąco modliła się, gdy zapadła już decyzja o rozwodzie. Z przerażeniem słuchałam jak płacząc do słuchawki mówiła: "Niech Duch Święty otworzy Wam oczy". To uderzenie patelnią w mój łeb to był własnie On.

Nie wiem jak to opisać, bo tylko ten co wraca do Stwórcy, doskonale wie co to za uczucie, ale moje życie zaczęło się zmieniać. Sięgnełam po Biblię i zaczęłam każdego dnia czytać jej fragmenty. Gdy pierwszy raz ją otworzyłam, trafiłam na Ewangelię Łk 7, 36 - 8, 3.

 

On mówił do mnie. Cały czas czekał na mnie z otwartymi ramionami. Odeszłam z pracy. Zostawiłam to wszystko, co myślałam, że daje mi szczęście w życiu.

Jezus zaczął stawiać na mojej drodze ludzi, którzy pomagali mi w mojej przemianie. Starzy znajomi patrzyli na mnie jak na oszołoma (tak jak ja kiedyś patrzyłam na zakochanych w Jezusie), a ja miałam ochotę krzyczeć z radości ludziom że prawdziwa miłość, światło życia i szczęście jest tak blisko. Że jest dla każdego, tylko my mamy zasłonięte oczy i zalepione uszy przez dzisiejsze słodkie cukierki tego świata.

Dostałam łaskę nawrócenia, otworzyłam serce dla Jezusa i On zaczął sam działać w moim życiu. Zaczął prowadzić mnie każdego dnia, spotkałam Go i kocham miłością nieopisaną. W nim odnajduję spokój i radość. On mnie umacnia, tylko On ma dla nas to, czego w życiu tak cały czas szukamy - miłość przez duże "M".

Obudziłam się jak z jakiegoś snu. W sumie to mogę powiedzieć, że narodziłam się na nowo. Gdy pierwszy raz po tym długim czasie byłam na Mszy świętej, to trafiłam na chrzest - przypadek? Nie sądzę. W życiu nie ma przypadków, a ludzie których spotykamy na swej drodze są jak wiadomości wysyłane przez Boga. Takich też zaczęłam spotykać. Wyspowiadałam się w domowym zaciszu z całego życia. Pamiętam, co powiedziałam duchownemu przed spowiedzią. Że czuję, iż Jezus mi już wybaczył to wszystko, że moje serce jest już lekkie. Stało się tak, bo powiedziałam - tak, chcę byś mnie prowadził.

Potem były rekolekcje "Jezus na Stadionie", pielgrzymka do Częstochowy, w wolnych chwilach kazania ks.Pawlukiewicza, świadectwa innych osób, dzienniczek św. Faustyny, film o Ojcu Pio i wiele wiele innych. Sięgnełam również po "Tajemnicę szczęścia" św. Brygidy, którą odmawiałam rok, a także po nowennę pompejańską.

Mogłabym Wam pisać i pisać o tych moich wszystkich uczuciach związanych z powrotem na właściwą drogę - bo jest tylko jedna prawdziwa droga do Boga: przez Jezusa Chrystusa - ale nie starczyło by mi chyba stron.

Już dawno chciałam napisać swoje świadectwo, ale ciągle nie był to właściwy moment. A niebo na wszystko zna właściwy czas i miejsce, więc zawsze słucham swojego serca, bo w moim sercu mieszka Jezus.

Pewnie chcecie wiedzieć jak potoczyła się historia mojego małżeństwa. Otóż od 2,5 roku mam "nowego" męża, a on ma "nową" żonę. Owocem naszej nowo narodzonej miłości jest 7-miesięczna Helena. Dopiero teraz wiem, co znaczy małżeństwo i macierzyństwo pełną parą.

Bo gdy Bóg jest w życiu na pierwszym miejscu, to wszystko inne zaczyna się układać. Potrzeba tylko czasem dużo cierpliwości i pokory, które dla ziemskiego stworzenia jakim jest człowiek, są chyba najtrudniejszymi z cnót.

Co dzień dziękuję Bogu za wszystko co mam. Niech Bóg Was Błogosławi każdego dnia!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Postanowiłam, że się rozwiodę [ŚWIADECTWO]
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.