Uzależniłam się od niego i tej chorej relacji

Uzależniłam się od niego i tej chorej relacji
(fot. shutterstock.com)
Justyna

Moja droga do Boga (a właściwie powrót do Niego) jest dość długa, bo i ja byłam, i cały czas jestem dość upartym i trudnym przypadkiem, który jednak zawsze szukał duchowości. Szukał, aż zbłądził, bo zafascynował się gusłami i czarami. Następnie zainteresowania zeszły w stronę szeptuch (uzdrowicielek), a potem - mając 22 lata - poznałam człowieka, w którym się zakochałam.

To było porozumienie dusz, "miłość" od pierwszego wejrzenia. Po prostu od razu zaskoczyło. Po trzech dniach od poznania na jednej z masowych zamkniętych imprez, byliśmy niesamowicie blisko: mentalnie i emocjonalnie. Znajomość kwitła. Wraz z nią zakwitała zazdrość innych o tę relację i wiele złych emocji dookoła. Następnie "niby" przyjaźń, bo ja czułam więcej, a on chciał tylko przyjaźni.

To uczucie powodowało, że trwałam w jakimś marazmie, starałam mu się tylko imponować. Zafascynowałam się światem tego człowieka, zaraziłam się jego filozofią życia i podejściem New Age, bioenergoterapią, tarotem, wiarą w mantry i "medytację". Interesowało mnie wiele innych dziwnych technik i działań. W sumie ta relacja trwała 3 długie lata, do momentu, w którym zostałam bez obiektu swoich westchnień. Mój guru się ożenił, a ja - jak uzależniona - byłam na jego weselu.

DEON.PL POLECA

Potem, przez kolejne lata, w sumie wszystko było normalnie, ale miałam wieczne kłopoty z pracą. Ciągle pędziłam za czymś, do tego dochodził brak umów. Raz na wozie, raz pod wozem.

Byłam sama, nie potrafiłam otworzyć się na miłość drugiego człowieka. Posypała mi się umiejętność zawiązania bliskiej przyjaźni. Byłam zakotwiczona w technikach medytacji itp. Zaczęłam budować chorą filozofię życia i świata.

Chodziłam na spotkania z buddyjskimi guru, sesje jogi, spotkania ruchów New Age. Mimo to, utrzymywałam że wierzę w Boga. Mówiłam, że co prawda nie praktykuję, ale wierzę. W dodatku to, co wyprawiałam z duchowością nie przeszkadzało mi "wierzyć" w Boga, bo usprawiedliwiałam się, że to tylko techniki relaksacyjne i filozofia, która z wiarą nie ma nic wspólnego.

W końcu, w 2013 roku, moja przyjaciółka poinformowała mnie, że synek jej siostry ma ogromną wadę genetyczną i po urodzeniu szykuje się pogrzeb. Pierwszą reakcją jaką miałam, była myśl, że z takimi rzeczami, to tylko do sił wyższych. Pomyślałam, że potrzebna jest modlitwa, taka zwykła, w intencji życia małego.

Poprosiłam też o modlitwę swoją sąsiadkę, która jednak nie znała ani chłopca, ani jego mamy. Zrobiłam to, bo sądziłam, że sama nic nie osiągnę. Wiedziałam, że coś "szwankuje" z tą moją wiarą w Boga. Sąsiadka, jako osoba bardzo wierząca, pomogła mi w intencji. Zaangażowała w tę modlitwę księdza, który polecił abyśmy modliły się za wstawiennictwem Karola Wojtyły.

I z tym nie miałam żadnego problemu. Było tak dlatego, że w młodości miałam okazję jako harcerka uczestniczyć w spotkaniach z Papieżem. Ta modlitwa z tego względu przyszła mi o wiele łatwiej. Modliłyśmy się.

Mały chłopiec urodził się w Wielkanoc 2013 r. bez szans na przeżycie. Jednak w przeciągu tygodnia wszystko sie zmieniło - dzięki modlitwie. Przecierałam oczy ze zdziwienia, nie dowierzałam, ale przyjęłam to i... wróciłam do swoich praktyk New Age.

W tym samym roku poznałam swego obecnego chłopaka. Wraz z pojawieniem sie w moim życiu miłości przyszły też kłopoty. Nieustannie doświadczałam braku stałej pracy, zmian ze względu na śmieciowe umowy. W końcu w listopadzie doświadczyłam zupełnego braku dochodu. Uzależniłam się od rodziców. Czułam wyrzuty sumienia, poczucie beznadziejnosci, poczucie braku własnej wartosci. Wszystkie dni były do siebie podobne.

W momencie kiedy moja miłość, mój związek powinny kwitnąć, położyłam się do łóżka i czułam, że pochłaniała mnie wielka czarna dziura. Czułam, że nic nie ma sensu, nie mam wartości, bo nie mam pracy. Myślałam, że nic nie znaczę, bo nie jestem samodzielna itp itd.

Tydzień w takim stanie przerwała jasna, nieustająca myśl: "weź modlitewnik i zacznij się modlić". Posłuchałam. To był wtedy jedyny jasny pomysł. Jedyny, którego jeszcze nie próbowałam, żeby uspokoić swoje myśli i ducha.

Dziś wiem, że Pan działał i rozjaśnił mi tamten czas. To On pokazał swiatło, w którego stronę postanowiłam iść. Powiedziałam sobie: jeżeli ta czarna dziura odpuści, przez cały nadchodzący Adwent, co niedzielę, będę w Kościele (zzego już od bardzo dawna nie robiłam), a po wszystkim wyspowiadam się. Tak też się stało.

Czarna dziura rozwiała się, siły do życia wróciły. W styczniu 2014 roku poszłam do pierwszej od 4 czy 5 lat spowiedzi. Nogi mi się trzęsły, ale czułam że tego właśnie potrzebuję. Przed spowiedzią długo modliłam się o to, żeby była to spowiedź wyjątkowa, żeby Pan Bóg dał mi ją w formie rozmowy.

Podeszłam do konfesjonału, w nim siedział młody ksiądz. Zaczęłam jak zwykle - formułką. Wyznałam grzechy i usłyszałam: Czy chcesz o czymś porozmawiać? Dostałam od Pana dokładnie to, co czułam, że mi potrzeba.

Od tego momentu zaczełam pracować nad wyrzuceniem ze swego życia wcześniejszych "fascynacji". Obróciłam się w stronę Kościoła. Zaczęłam szukać w Internecie rekolekcji, co doprowadziło mnie do ojca Szustaka.

W Wielki Piątek uczestniczyłam w pierwszej od wielu lat drodze krzyżowej: w dodatku ekstremalnej, nocnej. I tak powoli, mozolnie zaczęłam się uczyć Pana Boga i religii na nowo. Przychodziło mi to z wielkim trudem, bo jednocześnie nie mogłam uwolnić się od czytania horoskopów. Dzień w dzień, nawet po kilka różnych. Obsesyjnie.

Przestałam jednak medytować, odstawiłam na bok buddyzm, uwagę zaczęłam kierować na Jezusa. Zagadnęłam też swojego chłopaka o sprawy wiary. Wiele mi wyjaśnił. Okazało się też, że wierzy. Jest przekonany, że Bóg nas prowadzi i istnieje. W końcu i ja rozpoczęłam poszukiwanie rekolekcji.

Oczywiście patrząc na świat przez wielkie spektakularne filozofie, szukałam czegoś, co będzie spektakularne dla mnie. Na wyjazdowe rekolekcje do klasztoru reagowałam: "wooow"! Tylko... pracy było brak. Coś tam dorabiałam i nie mogłam sobie pozwolić nawet na 300 zł na taki wyjazd. Odpuściłam i działałam na tyle, na ile mogłam.

W 2014 roku mój chłopak w październikową niedzielę, kiedy biegliśmy przez miasto, zagadnął: Byłaś dziś w Kościele? Odparłam: Nie. On na to: To chodź, wejdziemy chociaż na Ewangelię.  Weszliśmy do przedsionka.

Pamiętam, że to była niezwykle krótka Ewangelia. Dosłownie 1 minutowa. Ale w tym czasie mój chłopak szturchnął mnie i pokazał na tablicę ogłoszeń: Patrz, coś dla Ciebie. Popatrzyłam, widzę mnóstwo plakatów i pytam: ale co? Pokazał mi palcem, a na plakacie: rekolekcje dla dorosłych - zaprasza Odnowa w Duchu Świętym, startujemy od najbliższego wtorku.

Poszłam z myślą, że skoro dostałam taki sygnał - pójdę, zobaczę. Początek rekolekcji wydawał sie nijaki. Dwie czy nawet trzy pierwsze konferencje nie bardzo do mnie dotarły i na czwartą prawdopodobnie bym nie przyszła, bo chciałam zrezygnować, ale Pan Bóg zadbał o to, żebym się pojawiła. Postawił mi na drodze znajomą, która sprzedała mi ręcznie robione przez nią bransoletki i byłam winna jej pieniądze. Nigdzie indziej bym jej nie spotkała.

Czwarta konferencja była o tym wszystkim co praktykowałam, uprawiałam, co mnie dotyczyło: buddyzm, mantry itp. Dostałam po głowie, zaczęłam myśleć, analizować i zadałam sobie pytanie, które zadał rekolekcjonista: czy wiesz skąd pochodzi ta energia, którą sie zajmujesz?

To był ten moment, w którym postanowiłam, że zostawiam to wszystko, że ucieknę od filozofii New Age. Po tej konferencji byłam w szoku. Trochę płakałam, nie spałam w nocy - te słowa, ta wiedza dotknęła mnie głeboko. Pozbyłam sie z domu wszystkiego, co związane z dawnymi filozofiami. Postawiłam na Jezusa.

W ramach rekolekcji uczestniczyłam w mszy o uzdrowienie, a dokładnie rok po tym, jak podjęłam decyzję o modlitwie oraz adwentowe postanowienie, 30 listopada 2014 r. przed ołtarzem oświadczyłam: Jezus jest moim Panem.

Dziś wciąż mnie uzdrawia i leczy: z moich niepewności, niewiary. Jezus stawia oczywiste sygnały swojej obecnosci w moim życiu, oddala lęk. Wciąż popełniam wiele błędów, uczę się, ale chcę całym sercem tej przyjaźni. Nie chcę już puszczać jego dłoni, nie chcę żyć bez obecności Boga.

To jego miłość wydobyła mnie z czegoś potwornie złego, niszczącego. Do dziś "liżę po tym rany", ale wiem, że nie jestem sama. Jezus nauczył mnie czym jest wybaczenie, czuję Jego obecność, kroczę za nim. To On uczy mnie pokory, zaufania, miłości, przyjaźni, relacji.

Proces uzdrawiania mnie trwa i postępuję. Żałuję tylko, że jestem tak trudnym materiałem. Chwała Panu, że pochylił się nade mną i podał mi rękę! Chwała Mu, że otworzył mi oczy, że pokazał światło. Chwała, że mimo moich ograniczeń, mimo mozolnego procesu, wlewa w moje serce swoją Miłość!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Uzależniłam się od niego i tej chorej relacji
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.