Poznałem ją w bardzo nietypowy sposób [ŚWIADECTWO]
A raczej w niezwykłych okolicznościach dla nas obojga. Wcale wtedy nie chciałem "być" z kimś. Moim marzeniem było pójść do zakonu dominikanów i zostać kaznodzieją. Ona dawała kosza do tej pory każdemu. "Jakoś tak wyszło", że od poznania się do pierwszego pocałunku zeszło nam trzy dni.
I jasne, że można stwierdzić, że to wszystko zbyć jednym krótkim: niedojrzałość. Bo to dopiero liceum, bo młodzi itd. Na pewno jest w tym sporo prawdy. Nie wydaje mi się jednak, żeby o to w tym wszystkim chodziło. W maju zaczął się nasz trzeci rok - jak zawsze w takich momentach przychodzi czas na wnioski.
Jak już wspomniałem, były to dość niecodzienne warunki. Zawsze śmiałem się z tej decyzji o zakonie. Ale ona wychodziła na serio z pasji, jaką miałem i mam ją do dziś - z pasji Słowa. Wtedy prowadziłem już rok bloga, na którym dzieliłem się doświadczeniem przeżywania relacji z Bogiem przez Słowo, którym codziennie się modlę.
Miałem tysiąc wejść dziennie, co było dla młodego chłopaka sporym osiągnięciem. Byłem też początkującym animatorem oazowym, który latał gdzie popadnie, po rekolekcjach i wspólnotach, głosząc. Szukałem też mocno swojej męskości, czytałem "Dzikie serce", słuchałem "Pachnideł" o. Szustaka - szczególnie konferencji dla mężczyzn.
Początek…
W maju są takie rekolekcje u nas w oazie, warsztaty ewangelizacji. Mają swój klimat, dużo rozmów, kawy, słodyczy, bieszczadzkie widoki i piękna pogoda. Znałem dobrze ekipę prowadzącą i dość często z nimi już współpracowałem, więc robiłem tam kilka rzeczy organizacyjnych.
Wszystko zaczyna się od spojrzenia. Po prostu siebie zauważyliśmy. Ja Ją wcześniej skądś kojarzyłem, Ona mnie nie. I myśl, która mi się wtedy przewijała: "Niemożliwe, żeby TAKA dziewczyna była mną zainteresowana". W końcu mieliśmy okazję się poznać, porozmawiać "przy świadku" - Jej koleżance.
Następnego dnia był finał rekolekcji i wyjazd. Całą drogę powrotną rozmawialiśmy, a w sumie to ja mówiłem, opowiadałem o moich odkryciach z Pisma, cały tym przejęty. Kiedy dojechaliśmy do Rzeszowa, okazało się, że Ona nie ma się czym dostać do swojej miejscowości czy musiałaby długo czekać, już dokładnie nie pamiętam.
Załatwiłem kolegę, który wracał do mojej miejscowości, żeby nas podwiózł. Co prawda nadrabiał sporo drogi, podwożąc "przy okazji" Ją, ale na szczęście się zgodził (może powinienem mu oddać za paliwo, do dziś tego nie zrobiłem). Jak się żegnaliśmy, już pod Jej domem, to przytulenie było jakieś takie… mocniejsze.
Następne trzy dni to były dni matur starszego rocznika: więc dla nas oznaczało to dni wolne. Czułem, że muszę się z Nią jeszcze raz spotkać (ciągle mając myśli o zakonie). Zaproponowałem, że przyjadę do Niej we wtorek, pod banalnym pretekstem. Poszliśmy na spacer do parku i po jakimś czasie, siedząc na ławce… po prostu się pocałowaliśmy. Tylko to nie było tak po prostu.
Co teraz?
Po tych dwóch latach jesteśmy razem w duszpasterstwie akademickim "Beczka". Mam wrażenie, że udaje nam się całkiem dobrze funkcjonować wśród ludzi, z którymi przebywamy na co dzień. Wraz z przyjazdem do Krakowa zaczęła się dla nas codzienność. Zaczął się czas, kiedy mając wokół tyle pięknych dziewczyn w duszpasterstwie, dzień w dzień wybieram, że to Ona jest najpiękniejsza. To mój wybór Ją taką czyni dla mnie i oczywiście na odwrót. Czasem to jest wybaczenie po jakimś zranieniu. Przekonałem się, że to właśnie najbliższa osoba może najbardziej zranić. Ale też przynieść najwięcej radości.
Nie potrzebuję dziewczyny!
Mam taki jeden wniosek, że wcale Jej nie potrzebuję. I wiem, że to źle zabrzmi. Ale mogę bez Niej żyć i to wcale nie znaczy, że Jej nie kocham. Dla mnie to znaczy wolność. Moim zdaniem to jeden z najważniejszych "składników" miłości. Szczególnie w tym czasie, w którym oboje jesteśmy - o tym, żebym miał to szczęście i był małżonkiem, to mi nic nie wiadomo.
Wtedy może jest inaczej, ale na tym się nie znam. Mógłbym robić genialne rzeczy, spełniać marzenia bez Niej, jest to jak najbardziej możliwe. Tak jak wtedy z blogiem - zdecydowanie nie robiłem tego dla żadnej kobiety i byłem szczęśliwy, że robię coś, co kocham.
Bez Niej umrę…
Jakim cudem, skoro Jej "nie potrzebuję"? Jest mega szczęściem dla mnie (właśnie z takimi wadami, jakie ma) i jednym z największych cudów, jakie mi się w życiu przydarzyły. To ciągłe starania o Nią robią ze mnie mężczyznę - kogoś, kto podejmuje odpowiedzialność. Czy to o Jej bezpieczeństwo, czy o czystość, czy o przyszłość.
To Ona robi ze mnie mężczyznę tym, że z miłości chcę ciągle się o Nią starać.
I jasne, że w tym wszystkim musi być Bóg. Bez Niego mi nie wychodzi. Może ktoś potrafi, może ja jestem za słaby, ale nie jestem w stanie budować niczego bez Jego łaski, bez relacji z Nim.
Skomentuj artykuł