Podnieście głowy
Nie potrzeba uciekać w religię z tchórzostwa przed problemami życia, ani popadać w naukową pychę rozniecaną żądzą triumfowania. Obojętność jest przeważnie nieznajomością Chrystusa, ateizm - gwałtownym żądaniem pewności.
Chrześcijaństwo od ponad dwóch tysięcy lat żyje wydarzeniem zmartwychwstania Chrystusa. Nie chodzi o kolejny mit czy metaforę. Sprawa dotyczy już nie tylko dobrego samopoczucia czy ludzkiego pojęcia szczęścia, ale najważniejszego wyzwania stojącego przed ludzkością: życia i śmierci. Na wielu katolickich katedrach i fakultetach można spotkać się z tezami próbującymi interpretować zmartwychwstanie jako rodzaj teologicznego mitu w nowoczesnym, jungowskim rozumieniu, jakoby chodziło o wewnętrzną przemianę człowieka dokonaną pod wpływem wiary. Tymczasem mity nikogo nie wyciągną z cmentarza. Nie możemy sobie pozwolić na luksus wzruszenia ramionami i przejścia obok tego do porządku dziennego, bez zweryfikowania tej chrześcijańskiej wiadomości. Dobrze to wyczuł Ludwig Wittgenstein, pisząc: "Jeśli nie zmartwychwstał, rozłożył się w grobie jak każdy człowiek. Umarł i się rozłożył. Był nauczycielem jak każdy inny i nie może nam więcej pomóc, a my znów znaleźliśmy się w pustce i samotności. Możemy co najwyżej zadowolić się mądrościami i spekulacjami. I przebywamy, że tak powiem, w piekle, gdzie możemy jedynie pomarzyć, dalecy od nieba jak od sufitu".
Co się wydarzyło w Jerozolimie na trzeci dzień po śmierci Jezusa, owego - jak podają niektórzy - 9 kwietnia 30 roku o świcie? Jak rozwikłać tą sensacyjną fabułę, która rozegrała się pomiędzy piątkowym wieczorem, gdy zapieczętowano grób a niedzielnym porankiem, zanim nadeszły do grobu kobiety? Ewangelie kompletnie milczą na temat owych trzydziestu kilku godzin, podając jedynie, że Jezus w tamten piątek był naprawdę martwy i że w niedzielny poranek odnaleziono Jego grób otwarty i pusty. Z jednym zastanawiającym szczegółem: że płótna, które przylegały do ciała Zmarłego pozostały w stanie nienaruszonym, sflaczałe, jakby ciało wyparowało. Ponadto teksty Ewangelii zaświadczają, jakoby Jezus żywy ukazał się potem uczniom i pozwalał się im dotykać. W relacjach Ewangelistów spotkania te są aż nazbyt cielesne, nazbyt materialne, by miały oznaczać symbolikę czy figurę retoryczną. Jezus postanowił ukazać się najpierw kobietom, które w ówczesnym społeczeństwie nie były brane pod uwagę jako wiarygodni świadkowie. Gdyby chodziło o mistyfikację, autorzy opowiadań zadbaliby o scenerię mniej dyskwalifikującą ich poziom wiarygodności. Celsus, najsłynniejszy pogański polemista z II wieku, wytykał, że "Galilejczycy wierzą w jakieś zmartwychwstanie, potwierdzone jedynie przez jakieś histeryczne kobiety". Ponadto, gdyby chodziło tylko o wymysły, tak sprawny przeciwnik chrześcijaństwa jak Celsus mógłby obalić całą strukturę nauki pierwotnego Kościoła, wskazując na grób, w którym spoczywają szczątki jego założyciela.
Apostołowie po zmartwychwstaniu Jezusa nie wypracowali wcale żadnej doktryny czy systemu teoretycznego, lecz mówili wyłącznie o człowieku z krwi i kości, o tym, co tamten zdziałał, i że On wciąż żyje, mimo iż został stracony na krzyżu. Jakim cudem pozostawiliby swoje małe ojczyzny, swe rodziny, pracę i dobytek, gdyby miało chodzić jedynie o "zmyślone opowieści", w uszach żydowskich brzmiące jak profanacja. W ich prawdziwym interesie byłoby raczej milczeć. Uciec z Jerozolimy, powrócić do swych łodzi i zająć się czymś pożytecznym. Skoro Chrystus skończył w tak haniebny sposób, wykończony pośród bandziorów, obłożony klątwą przez najwyższe autorytety, najlepszą rzeczą byłoby przerzucić stronicę i rozpocząć nowy rozdział życia. Przecież zdawali sobie sprawę z konsekwencji, na jakie się narażają. Przyglądali się rzezi, jaką sprawiono Jezusowi. Tymczasem byli gotowi zapłacić każdą cenę, w postaci utraty dóbr, więzi uczuciowych, dobrego imienia czy samego życia za przywilej głoszenia innym wydarzeń związanych z Jezusem. Dodajmy, w których odegrali - jak choćby Piotr - nie najbardziej chlubną rolę tchórzy, zdrajców czy uciekinierów. Świadczyli o zwycięstwie Chrystusa nad śmiercią wbrew swojej dobrej reputacji. Gdzie znaleźć mocniejsze dowody wiarygodności?
Ma to ogromne znaczenie, zwłaszcza z punktu widzenia jednej z największych wątpliwości zasianych przez ewangelickich i katolickich biblistów XIX wieku w sercach ludzi dotąd cieszących się niezmąconą łaską wiary. Wątpliwość dotyczyła rozgraniczenia wprowadzonego pomiędzy "Jezusem historii" a "Chrystusem wiary", gdzie pierwszy miał oznaczać historyczną postać słynnego kaznodziei żydowskiego, do której zweryfikowania autentyczności nie mamy żadnych dostępnych narzędzi, drugi natomiast jest wytworem nadziei i wyobraźni Jego uczniów, którzy nigdy nie pogodzili się z prozaicznością Jego losu, nadając Mu cechy mitycznej, boskiej osobowości. Zmartwychwstanie miało stanowić w tym względzie materializację symbolicznych wysiłków pierwszej wspólnoty chrześcijańskiej, spragnionej wyrazistej, religijnej ikony, w której można by ulokować wszelkie niespełnione i zawiedzione oczekiwania w stosunku do rzeczywistości. Nie byłoby niczego zasługującego na uwagę w powyższych twierdzeniach, gdyby nie to, że znalazły one i nadal znajdują wyraz w licznych podręcznikach i wykładach z teologii na współczesnych fakultetach, katedrach i seminariach. Idea traktowania Ewangelii jako "świadectwa wiary" z definicji służy podważaniu historycznej autentyczności czczonego przez chrześcijan Chrystusa, Syna Bożego. Temu modnemu sofizmatowi przeciwstawił się szwajcarski teolog Hans Kung, pisząc: "To nie wiara uczniów wskrzesiła im z martwych Jezusa, lecz raczej Ten, którego Bóg wydobył ze śmierci, powiódł ich do wiary i jej wyznawania. To nie Nauczyciel żyje dzięki swym uczniom, ale odwrotnie: oni żyją dzięki Niemu. Wiadomość o zmartwychwstaniu, owszem, jest świadectwem wiary, ale nie jej produktem".
Na podobnej fali podawania w wątpliwość wszystkiego, co mogłoby przyznać chrześcijaństwu walor wydarzenia historycznego, a nie ideologii, przedarły się do powszechnej świadomości zarzuty o "nieautentyczność" całunu turyńskiego, czczonego przez wieki przez Kościół jako relikwia Pana Jezusa, mająca być płótnem, w który wedle zwyczajów żydowskich miało być obwiązane i złożone w grobie ciało Zbawiciela.
Słynne badania, wykonane 13 października 1988 roku metodą węglową stwierdzały "poza wszelką wątpliwość", że święte płótno pochodziło z okresu o wiele późniejszego, mianowicie z przedziału czasowego pomiędzy 1260 a 1390 rokiem. Świat zgodnie odwrócił się plecami do, jak to stwierdzono, "fałszywej średniowiecznej relikwii". Mało kto wziął wówczas pod uwagę fakt, iż uprzywilejowana metoda naukowa C14 miała już na koncie całą serię groteskowych wpadek. A to pewnemu odnalezionemu rogowi Wikingów przyznawały datę powstania na rok 2006, a to znowu w przypadku pewnej mumii egipskiej dowodzono różnicy w starości pomiędzy ciałem a opatrunkami o ok. 800-1000 lat. Jak podawał przegląd "Science", nawet skorupki niektórych żywych ślimaków przy pomocy tejże metody uchodziły za mające już 26 tysięcy lat, zaś pewna dopiero co wyłowiona foka miała być już martwa od 1300 lat.
Pierwotna teoria wyjaśniająca pochodzenie całunu turyńskiego dowodziła, iż stanowi on efekt poddania płótna promieniowaniu o niezwykłej, tajemniczej mocy, które pozostawiło na nim wizerunek postaci. Promieniowanie wydobyło się z całego ciała spoczywającego wewnątrz. Chodzi w tym wypadku o coś, co nie stanowi zjawiska naturalnego i nie da się go w żaden sposób odtworzyć. Wizerunek nie został namalowany, bowiem płótno z Turynu nie zawiera żadnego pigmentu, jaki mogłyby zawierać farby. Nie stanowi odcisku samego ciężaru fizycznego ciała, a raczej odbicie pewnego rodzaju eksplozji nieznanej energii, która w rzucie prostopadłym pozostawiła na płótnie fotografię człowieka zawiniętego w nie.
Co zawiera całun z Turynu? Przede wszystkim ślady aloesu i mirry używanych w Palestynie za czasów Jezusa dla celów pogrzebowych oraz pyłki należące do około 77 gatunków roślin, z których niektóre są charakterystyczne dla Bliskiego Wschodu. Jednakże najbardziej sugestywny jest związek pomiędzy wszystkimi rodzajami cierpień przeżytych przez Jezusa podczas Jego drogi krzyżowej a śladami, jakie nosi na swym ciele człowiek z całunu. Ilość ran, jakie napotykamy tam, mógł znieść jedynie ktoś o nadzwyczajnej sile moralnej: sto dwadzieścia razów zadanych rzymskimi pejczami, które rozrywały skórę za każdym razem w trzech miejscach, bolesny odcisk pozostawiony na plecach po niesionym krzyżu, na głowie około pięćdziesięciu ran kłutych po koronie cierniowej, złamany nos, napuchnięte oko, poranione brwi; cztery przekłucia po gwoździach oraz cios włócznią w bok wraz ze śladem wypływającej stamtąd krwi i osocza. Poddany analizie całun dowiódł, iż zachowana na nim krew należała do mężczyzny o rzadkiej grupie krwi AB, co odpowiada też krwi pochodzącej z cudu eucharystycznego w Lanciano oraz krwi zachowanej na chuście z Oviedo, która prawdopodobnie była położona na twarzy zmarłego Jezusa. Ponadto wiadomo, że ciało człowieka z całunu było odwodnione.
Medyczne studia dowiodły, że ciało owinięte w całun na pewno należało do człowieka pozbawionego życia poprzez ukrzyżowanie, poza tym nie pozostało tam dłużej niż czterdzieści godzin, wskazuje bowiem na to brak jakichkolwiek oznak rozkładu. Ponad wszelką wątpliwość dowiedziono, że nie zaistniał żaden ruch ciała w stosunku do płócien. Brak śladów rozszarpanych ran czy strupów sugeruje inny sposób zniknięcia ciała spośród zwojów materiału. Grupa uczonych włoskich próbowała uzyskać podobny, co na całunie, efekt w laboratoriach Frascati. Wynik zbliżony do tamtego dało użycie potężnej ekscymerowej lampy laserowej, co jedynie potwierdza tezę o tym, iż całun w aktualnym kształcie powstał w wyniku wydobycia się z wewnątrz ogromnej energii świetlnej. W oparciu o powyższe możemy sobie wyobrazić, jak mógł wyglądać moment zmartwychwstania Chrystusa. Otóż, po około 36 godzinach po śmierci, nagle ciało Jezusa wyzwoliło z siebie nieznaną energię, która przeniknęła otaczające je płótna całunu. Bez wykonania jakiegokolwiek ruchu materiał zwiotczał, jakby jego zawartość wyparowała ze środka. Powyższe uwagi nie pozostawiają żadnych obiekcji: człowiek, który był owinięty w płótno z Turynu zmartwychwstał. Nie chodziło o żadne ożywienie zmarłego, bowiem ciało Jezusa, mimo iż pozostało przy swoim dawnym wyglądzie, miało w sobie inne, nowe właściwości fizyczne, choćby te, które pozwoliły mu przeniknąć warstwy materiału. Potwierdzają ów efekt Ewangelie, opowiadając o tym, iż Jezus po zmartwychwstaniu był przez innych rozpoznawany, pokazywał ślady męki i ukrzyżowania, a równocześnie wchodził do pomieszczeń pomimo zamkniętych drzwi oraz pojawiał się i znikał bez zachowania praw czasoprzestrzennych. Jeśli ktoś nadal miałby ochotę upierać się przy hipotezie o średniowiecznym pochodzeniu całunu turyńskiego, winien zadać sobie trud wykazania, kim był ów człowiek, który został ukrzyżowany w epoce, w której od wieków nie stosowano już tego typu egzekucji i który wedle wszelkich wskazówek pozostawionych na płótnie zmartwychwstał. Powinien też wytłumaczyć, jak to się stało, iż o takim wydarzeniu nikt w tamtej epoce nawet nie wspomniał ani niczego nie zanotował. I dlaczego ten ktoś, po powstaniu z martwych zniknął, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów ani świadectw. Okazuje się, iż jedynym świadectwem o zaistnieniu faktu zmartwychwstania w dziejach ludzkości są Ewangelie.
Warto na chwilę powrócić do intrygującego zapisu w Ewangelii według św. Jana mówiącego o tym, że kiedy apostołowie weszli do wnętrza grobu Jezusa w dniu zmartwychwstania, Jan - jak relacjonuje tekst - "ujrzał i uwierzył" (J 20, 8). Co ujrzał i w co uwierzył, skoro jeszcze nikt nie widział żywego Jezusa? Maria Magdalena powtarzała jedynie: "Zabrano ciało Pana z grobu i nie wiemy, gdzie Go położono". Wydaje się, że to, co zauważyli apostołowie po wejściu do pustego grobowca, od razu nasunęło im myśl o tym, co mogło się zdarzyć. Francesco Spadafora próbował znaleźć wyjaśnienie takiego opisu pierwszego wrażenia świadków zmartwychwstania, analizując tekst grecki Ewangelii Janowej. Tekst ten bowiem pomaga lepiej zrozumieć, że "chusta spoczywała w tej samej pozycji, w jakiej została zawinięta tamtego piątkowego wieczoru wokół głowy Zbawiciela. Podobnie i opaski (to othónia - opaski i prześcieradło) użyte do opasania zwłok (J 19, 40 - jak było w zwyczaju żydowskim, zobacz: wskrzeszenie łazarza, J 11, 44 - aby prześcieradło ściśle przylegało do ciała, od stóp ku ramionom) pozostawały w tej samej pozycji, w jakiej apostoł je widział w chwili pogrzebu. Tyle tylko, że nie opasywały już nikogo. Opaski i całun spoczywały (keimena), jakby ciało Chrystusa się ulotniło". Tak opisywał swe doświadczenia św. Jan, nie przypuszczając nawet, że badania naukowe przeprowadzone dwa tysiące lat później dojdą swoją drogą do tych samych konstatacji.
Kościół jednakże głosi nie tylko to, że dwa tysiące lat temu Jezus zmartwychwstał. Byłoby to co najwyżej, jak mawiał jeden z ojców zgubnego iluminizmu w teologii Gotthold Ephraim Lessing, "nic innego, jak pewność historiograficzna" Jeśli zmartwychwstanie Jezusa stanowi jedynie fakt z przeszłości, może co najwyżej posilić zainteresowanie autorów podręczników historii, a nie ludzką nadzieję. I może być potraktowane jako teologiczna ciekawostka, niemająca nic wspólnego z życiem dzisiejszego człowieka. Tymczasem Kościół nie głosi wydarzeń z przeszłości, ale głosi i dowodzi Jezusa żywego i działającego dzisiaj. Nawet gdyby zamontowano wówczas w grobie Zbawiciela telekamery, tak iż moglibyśmy obejrzeć zapis całego zajścia i nosić w sobie wizualną pewność co do tego, co wtedy zaszło w Jerozolimie, w jaki sposób owa "wiedza" miałaby wpłynąć na jakość życia ludzi XXI wieku?
Piękne świadectwo na ten temat pozostawił nam biskup z IV wieku, św. Atanazy, w swym dziele O Wcieleniu Słowa, wskazując na fenomen licznych męczenników we wspólnotach pierwotnego Kościoła: "Wcześniej, zanim przyszedł boski Zbawiciel, wszyscy opłakiwali zmarłych jakby tamci mieli ulec zatraceniu. Tymczasem odkąd Zbawiciel powstał z martwych w swym ciele, śmierć przestała straszyć i ci wszyscy, co wierzą w Chrystusa, przechodzą obok niej obojętnie, jakby nie miała żadnego znaczenia, i wolą raczej umrzeć aniżeli wyrzec się wiary w Chrystusa... I jeśli komuś nie wystarcza ten przejaw zmartwychwstania, niech uwierzy w moje słowa w oparciu o to, co się dzieje na jego oczach. Jeśli zmarli nie potrafią już niczego zdziałać - jedynie żywi bowiem potrafią działać i zachowywać się w stosunku do innych ludzi - niech patrzy, kto chce i wyciąga wnioski, przyznając prawdę temu, co widzi. Jeśli Zbawiciel spełnia tak wielkie dzieła wśród ludzi, jeśli każdego dnia i w każdym zakątku ziemi przekonuje w niewidoczny sposób tak ogromną liczbę osób, wywodzących się i z Greków, i z barbarzyńców, aby w Niego uwierzyli, można jeszcze wątpić, że Zbawiciel zmartwychwstał i że Chrystus żyje albo raczej, iż On sam jest życiem? Czyż jakiś zmarły jest w stanie poruszyć ludzkie serca do tego stopnia, że wyrzekną się oni swych dawnych nawyków, by przylgnąć do Chrystusa? A zatem, jeśli nie ma dzieł, słusznie, że nie wierzą w to, czego nie widać. Lecz jeśli dzieła wołają i wyraźnie na Niego wskazują, czemu upierają się, by przeczyć tak oczywistemu istnieniu zmartwychwstania? Nawet jeśli oślepli na duszy, niechajże przynajmniej zewnętrznymi zmysłami zauważą niezaprzeczalną moc i boskość Chrystusa".
Nie chodzi o polityczne pustosłowie niektórych prelegentów, którzy o jakimś zmarłym działaczu czy twórcy lubią mówić: jest on nadal z nami i walczy w naszej sprawie. Byłby to czysty sentymentalizm. Nie chodzi też o poszukiwanie dowodów w postaci nadprzyrodzonych zjawisk. Chrystus żyje i działa w tych, którzy Mu ufają. A da się to zauważyć na podobnej zasadzie, na jakiej ludzie wchodzili w kontakt z Maryją podczas Jej objawień w Lourdes: "My samej Matki Bożej nie widzieliśmy, ale za to widzieliśmy twarz Bernadetty, kiedy z Nią rozmawiała". Podobnie dziś astronomowie i matematycy odkrywają w przestrzeni kosmicznej nowe ciała niebieskie. Samej planety nie widać, można być natomiast pewnym jej istnienia po zjawiskach, które powoduje. Posłużę się jeszcze jednym zdaniem św. Atanazego: "Aby przekonać się o tym, czy Jezus naprawdę zmartwychwstał i żyje, należałoby sprawdzić, czy zachowuje się jak istota żywa, to znaczy, czy działa". Nie wystarczy nam wierzyć w Boską Osobę, potrzebujemy Jej niejako dotknąć, uchwycić się Jej. Papież Jan Paweł II mówił, że w ewangelizacji najważniejszą umiejętnością jest rozpoznawanie miejsc, "gdzie Duch tchnie". A dziś w Europie istnieją z całą pewnością symptomy Jego tchnienia. Aby je odnaleźć, podtrzymać i rozwijać, należałoby nieraz porzucić obumarłe schematy i podążać tam, gdzie kiełkuje życie, gdzie widoczne stają się owoce życia według Ducha. Gdzie są ludzie, którzy noszą w sobie "gorączkę życia" i którzy potrafią zarazić nią innych? Gdzie są ci, którzy spotkali Chrystusa i w związku z tym nie popadli ani w dewocję, ani w wyniosłość? Po prostu nauczyli się lepiej żyć i cierpieć, i kochać. Ze względu na takich ludzi warto trwać w Kościele.
Nie potrzeba uciekać w religię z tchórzostwa przed problemami życia ani popadać w naukową pychę rozniecaną żądzą triumfowania. Św. Augustyn powiadał: in manibus nostris sunt codices, in oculis nostris facta. W ręku Ewangelia, przed oczyma fakty. Jeśli ten sam Chrystus, którego pusty grób widzieli Piotr, Jan i Maria Magdalena, dziś ukazuje się nadal żywy i zmartwychwstały w życiu kobiet i mężczyzn mojego pokolenia, to mogę iść w przyszłość z podniesioną głową. Obojętność jest przeważnie nieznajomością Chrystusa, ateizm - gwałtownym żądaniem pewności. "Że Chrystus umarł za mnie, akurat za mnie? - pisał Sartre - Zbyt piękne, aby było prawdziwe". Zwykły, deklarowany na co dzień model życia bez Chrystusa nie sprawdza się w praktyce. Zbyt wielu ludzi żyje w dobrobycie bez radości. Pod stertą mnóstwa rachunków za światło, za gaz, za telefon obawiają się pewnego dnia znaleźć rachunek za usługę pogrzebową. "Mogę spokojnie odrzucić chrześcijańskie rozwiązanie problemu życia (zbawienie, zmartwychwstanie, sąd, piekło, niebo) - mówił Ludwig Wittgenstein - lecz tym samym nie rozwiąże się problem mojego życia, ponieważ ja nie czuję się ani dobry, ani szczęśliwy. Potrzebuję odkupienia, bo inaczej jestem przegrany". Sekret Chrystusa to nie jakaś synteza dramatyczności i heroizmu. To coś zupełnie prostego: "Pomóż mi, Panie!". A tego już filmy w rodzaju Aniołowie i demony szerokiej publiczności nie przekazują.
Sobór Watykański II był wydarzeniem opatrznościowym. Jednak ogólny klimat epoki, naznaczonej uporczywym obwieszczaniem śmierci Boga i rewolucją kulturową 1968 roku, wydatnie utrudnił recepcję postanowień ostatniego Soboru wśród wiernych.
Wypowiedzenie posłuszeństwa Pawłowi VI przy okazji ogłoszenia encyklikiHumanae vitae pokutuje do dzisiaj, a obecny skandal pedofilii, najbardziej bolesny skutek kryzysu wiary i kapłaństwa, sprawia, iż wiele osób traci zaufanie do Kościoła. I tak owce zaczynają atakować swojego pasterza. Chrześcijanie, także w Polsce, stanęli na rozdrożu. Chcą zniesienia celibatu, dopuszczalności eutanazji czy taryfy ulgowej dla "dorosłych dzieci" żyjących wspólnie bez ślubu. Ksiądz Robert Skrzypczak pisze o zaistniałych zjawiskach z właściwą sobie wnikliwością i swadą. Przekonuje jednak, że wyjście z impasu wiedzie poprzez indywidualne nawrócenie i ponowne odkrycie obecności Chrystusa w Kościele.
Skomentuj artykuł