- Brat czcigodnego biskupa przyjechał! Brat biskupa przyjechał - powtórzył spokojniej, kiedy zapadła cisza i wszystkie oczy zwróciły się na niego.
Adalbert odłożył psałterz, spojrzał z niedowierzaniem na rozgorączkowanego Hugona.
- Mój brat?
- Tak, bracie... czcigodny biskupie. Na imię ma Radzim.
Adalbert wstrzymał oddech. Klęczący obok Benedykt odwrócił na wszelki wypadek twarz, żeby ukryć zmieszanie. Od wczorajszego wieczoru nikt z benedyktynów nie zdradził się, że wiadome się stało, kim był ich gość. Tak zarządził mądry opat, kiedy Hugon opowiedział mu, co usłyszał w stajni.
Adalbert nie zwrócił uwagi na księdza. Podniósł się z klęczek i ruszył powoli w stronę wyjścia z bazyliki. Z drugiej strony, w słonecznym blasku pojawiła się sylwetka przybysza. Przez chwilę obaj bracia stali naprzeciw siebie bez ruchu. Potem objęli się i trwali w milczeniu, zbyt poruszeni, by wydobyć z siebie choć słowo.
Wszyscy zakonnicy i Benedykt wyszli przed świątynię, patrzyli w milczeniu, nie odważając się przerwać przywitania. Wreszcie Adalbert oderwał się od Radzima i trzymując oburącz jego ramiona, zapytał:
- Jak mnie znalazłeś?
Wyczuć można było, że Radzim z trudem powstrzymuje łzy i że ma do przekazania ważną, a nawet straszną nowinę. Stłumionym głosem odparł po chwili:
- Pojechałem najpierw do Rzymu. Dowiedziałem się, że poszedłeś w drogę powrotną. Ruszyłem twoimi śladami. Na dworze cesarskim w Akwizgranie nikt nie wiedział o twojej podróży, ale poradzono mi, żebym dowiadywał się w klasztorach benedyktyńskich. Byłem w klasztorze Altótting, potem w Shaftlarn i Benediktbeuern. Nigdzie o tobie nie słyszeli.
- Bo czcigodny Adalbert zakazał mi opowiadać, kim jest - wtrącił z boku Benedykt.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi, tylko opat mruknął coś i trącił go w bok. Radzim mówił dalej.
- Straciłem już nadzieję, że zdołam cię dogonić. Ten klasztor jest ostatni przed naszymi ziemiami.
Adalbert bez słowa skinął głową. Pragnął przedłużyć czas, nie chciał usłyszeć o przyczynie dalekiej wyprawy brata. Cisza panowała zupełna, słychać było tylko śpiew ptaków i pochrząkiwania świń z chlewika. Benedyktyni wstrzymali oddechy. Wreszcie Adalbert nabrał głęboko powietrza i poprosił cichym głosem:
- Powiedz, co się stało.
- Dobrze, że los oszczędził rodziców, nie doczekali tej chwili. Nie żyją nasi bracia — wyszeptał zdławionym głosem Radzim. — Nie żyją dobry Sobiepor, szlachetny Spytimir, miły Dobrosław i młody Porzej.
Adalbert z powagą kiwał głową, jakby starał się zapamiętać wymienione imiona.
- Jak umarli? - zapytał po chwili milczenia.
- Zabici.
- W walce?
- Nie. Zamordowani.
- Książę Bolesław praski - stwierdził z westchnieniem Adalbert.
Radzim przytaknął i dodał gorzko:
- Nazywany przez swoich Pobożnym. Najpierw zawarł z naszymi braćmi podstępny rozejm.
- Gdzie był Sobiesław?
- Na wyprawie przeciw Obodrzycom, z wojskami księcia Polan. Ja byłem w Magdeburgu. Praski książę zaprosił braci pod naszą nieobecność. Dobrze wiedział, że ani Sobiesław, ani ja nie uwierzymy w jego przysięgi.
- Mów dalej.
Radzim zachwiał się, siły go nagle opuściły. Adalbert podtrzymał brata mocnym ramieniem i pomógł mu usiąść na kamiennej ławie pod murem bazyliki. Radzim opuścił głowę i ciągnął dalej cichym głosem:
- Bolesław wysłał Werszowców, którzy od dawna nas nienawidzą. Napadli na Libice w dzień świętego Wacława. Nikt nie bronił grodu, bo przecież nastał pokój, potwierdzony świętymi przysięgami. Żaden Sławnikowic nie poważyłby się złamać takich obietnic.
- Nikt się nie bronił - powtórzył jak echo Adalbert.
- Zamordowali Sobiepora, Spytimira, Dobrosława i Porzeja. Razem z żonami i dziećmi. Potem podpalili gród i uprowadzili jeńców. Sprzedali ich na targowisku w Pradze, są już w muzułmańskich krajach.
Chciał opowiadać dalej, ale Adalbert podniósł dłoń. Po jego twarzy spływały łzy.
- Dzieci też - szepnął, jakby chciał się upewnić.
- Wszystkie dwanaścioro niewinnych - potwierdził szeptem Radzim.
Zakonnicy i Benedykt płakali. Adalbert powoli odwrócił się od bazyliki, patrzył na wschód, w stronę Moraw i Pragi, jakby pragnął zobaczyć ofiary i ich morderców. Radzim podniósł głowę, mówił teraz z wzrastającą pasją.
- Wrócimy razem. Odnajdziemy Sobiesława, zbierzemy ludzi. Poprosimy Sasów o pomoc i pozabijamy ich!
- Kogo chciałbyś zabić, bracie? - zapytał, nie patrząc na niego, Adalbert.
- Bolesława. Prażan.
- Wszystkich? Ich dzieci? Radzim chwilę milczał ponuro.
- Plemię potomków Przemysła trzeba wytępić.
- Tak mówił nasz ojciec - powiedział ze smutkiem Adalbert. - Ale nie Sobiesław. I nie nasi bracia.
Radzim zerwał się, zapominając o zmęczeniu, i zawołał zapalczywie, z gniewem.
- Prażanie mordowali, nie my! Krew naszych bliskich woła o pomstę! Nie słyszysz?
Adalbert spojrzał na niego poważnie.
- Nie. A ty słyszałeś ten głos? Jesteś pewien?
- Krew za krew! Takie jest prawo.
- Czy ich krew przywróci bieg tej w żyłach braci? Stali blisko siebie, oczy Radzima płonęły.
- Nie. Ale pozwoli im spoczywać w spokoju - powiedział z zaciśniętymi zębami.
- Nie bądź poganinem, bracie - poprosił cicho Adalbert. - Nasi bliscy są teraz na sądzie Bożym. Nie krwi im trzeba, lecz modlitwy. Módl się. Módlmy się.
Położył dłoń na barku Radzima i powoli przygiął go do ziemi. Wydawało się, że robi to delikatnie, ale twarze obu pociemniały z wysiłku. Nagle opór Radzima załamał się, opadł na oba kolana i zaczął płakać. Długo hamowana tama runęła, płakał jak bezradne, skrzywdzone dziecko. Adalbert ukląkł razem z nim, przytulił jego głowę do piersi i z twarzą wykrzywioną bólem zaczął się modlić.
- Panie w niebiosach, proszę Cię, wybacz gniew mojego brata, bo rozpacz przez niego przemawia. I ból. Niech ten gniew nie wzbudzi Twojego gniewu.
Radzim, łkając, zaczął powtarzać jego słowa. Wszyscy zakonnicy i Benedykt także upadli na kolana i przyłączyli się do modlitwy.
- Prosimy Cię, wejrzyj na naszą skruchę i żal za grzechy i dopuść naszych bliskich do chwały Twojej. Bo pomarli nagłą śmiercią, bez winy, ale może i bez odpuszczenia grzechów. I tylko łaska Twoja zdolna jest sprawić, by wielbili Cię w radości Twojego światła, na wieki wieków. Amen.
- Amen - powiedział wzruszony opat, z policzkami mokrymi od łez.
Adalbert modlił się dalej:
- I proszę Cię, Panie, o życie ich zabójców. Powstrzymaj swą dłoń karzącą, spraw, aby żyli dość długo, by zrozumieć swój postępek, i aby opadł ich strach i żal, i skrucha za grzechy. Aby oni też byli przyjęci do królestwa Twojego. Na wieki wieków. Amen.
Radzim zamilkł ze wzrokiem wbitym w ziemię. Adalbert odsunął się trochę i spojrzał mu w oczy.
- Niech tak się stanie - powiedział wreszcie Radzim. - Amen.
- Amen - powtórzyli mnisi.
Rysy Adalberta wykrzywił jeszcze większy ból, blizna przecinająca jego czoło pociemniała.
- A jeśli to ucieczka z Pragi ściągnęła nieszczęście na moją rodzinę, ukarz mnie, Panie, surowo. za pychę i przedkładanie swojej woli nad pasterski obowiązek.
- Nie mów tak! - zawołał Radzim. - Gdybyś został w Pradze, już byś nie żył!
- Amen. Tego nigdy się nie dowiemy - odparł Adalbert i puścił jego ramiona.
Nikt się nie odezwał, zakonnicy czekali w ciszy. Adalbert wolno odwrócił się, przeszedł w cieniu muru bazyliki i wyszedł na słońce zalewające dziedziniec. Przez moment wszystkim patrzącym wydało się, że rozpłynie się w miłosiernym blasku zesłanym przez Boga, aby ulżyć ziemskiemu cierpieniu nie do zniesienia. Szedł dalej, skręcił między dormitorium a kościółek, przeszedł przez warzywnik i zatrzymał się przed otaczającym klasztor murem. Nad jego głową czerwone, dojrzałe jabłka zwisające z gałęzi zdały się pochylać z bólem i trwogą.
Zakonnicy z opatem na czele i wylęknionym Benedyktem wyszli zza bazyliki. Patrzyli w milczeniu. Adalbert ukląkł, oparł czoło o kamienie muru i zastygł nieruchomo. Mur w tym miejscu był podwyższony i masywniejszy, od podstawy aż po szczyt czerniły się niewielkie otwory, w których chowano zmarłych zakonników. Przy otworach wmurowane były małe tabliczki z imionami i krzyżami.
- Grzeszyłem, Panie - wyszeptał cicho. - Wiele razy zgrzeszyłem. Dlaczego mnie nie ukarzesz? Jaka jest tajemnica Twoich wyroków? Oddal ode mnie, proszę, rozpacz, weź mnie do siebie. Albo pozwól mi teraz zrozumieć. Tak długo czekam na twój znak i głos, Panie.
Łzy wypełniające oczy sprawiały, że mały znak krzyża przed jego twarzą rozpływał się. Tępy ból wypełnił głowę, zmysły się mąciły. Oddychał z trudem, czując wielki ciężar w piersiach. Czy miał teraz umrzeć, czy pęknie mu serce? Nie był jeszcze gotów, nie odpokutował za błędy. W oddali krzyknął jastrząb. Adalbert powoli uniósł głowę. Mała plamka na tle nieba kołowała, wypatrując ofiary. Dla jastrzębia był punktem na ziemi, niczym. Dla Boga też. Opuścił znów wzrok. Przed oczami miał szare, omszałe głazy klasztornego muru. Cierpienie nie mijało.
- Pozwól zrozumieć, o Panie - prosił cicho zbielałymi wargami. - Pokutowałem przez wiele lat. Powiedz mi, co mam robić. Wskaż drogę.
Odpowiedziała mu cisza. A potem z otworu w murze odezwał się słaby głos:
- Dokąd się teraz udasz, bracie Adalbercie? Spojrzał w stronę otworu, ale nie dostrzegł mówiącego.
- Nazywam się Anastazy - powiedział ten sam głos. - Zamurowano mnie tu dziesięć lat temu.
- Jesteś grzesznikiem?
Z muru dobiegł cichy śmiech.
- Takie było moje życzenie. Żeby od świata się odgrodzić.
Adalbert milczał chwilę.
- Szczęśliwy jesteś, że ludzie spełniają twoje życzenia.
- Nie urodziłem się księciem, jak ty. To jest moje szczęście.
Znowu zapadło milczenie. Ponad szczytem muru widać było las porastający wzgórze, niżej ciemny nurt rzeki, dalej spadziste zbocza gór, które pięły się gwałtownie w górę, uniesione zadającą kłam prawom ciążenia potężną wolą. Jakby mówiła do wszystkich stworzeń: ukorzcie się przed potęgą!
- Ciężkie grzechy popełniałem - odezwał się znów Adalbert. - Dwukrotnie porzuciłem wiernych. Udam się na pielgrzymkę do Jerozolimy.
- Raz już chciałeś tam iść - przypomniał głos zza muru. - Jerozolimą jest Kościół święty. A pielgrzymem każdy, kto mu wiernie służy. Nie uciekaj od swojego przeznaczenia.
- Mam wrócić do Pragi?
Odpowiedź długo nie nadchodziła, jakby mieszkający za murem zasnął. W końcu rozległ się znów jego cichy głos:
- Nie zbaczaj z obranej drogi. Pan cię poprowadzi. Adalbert pochylił pokornie głowę. Czekał, czy jeszcze
coś usłyszy, ale zapanowała cisza. Spojrzał na otwór w murze. Słońce było już wysoko, jego promienie ozłociły stare kamienie. Poczuł ulgę w sercu, chciał podziękować pustelnikowi, ale nie potrafił znaleźć słów. Oddychał swobodniej, znikł ucisk w piersiach. Skłonił się ponownie przed murem, wstał i odszedł w stronę bazyliki. Zobaczył, że wszyscy zakonnicy i Benedykt nadal patrzą w jego stronę. Zbliżył się do niego opat Hildebrand.
- Zostań z nami, bracie Adalbercie.
- Wielki to dla mnie zaszczyt i radość. Ale brat Anastazy wskazał mi drogę - odparł.
Opat spojrzał na niego zdziwiony.
- Brat Anastazy?
Adalbert odwrócił się, pokazał na otwór w murze. Opat patrzył na niego przenikliwie.
- Rozmawiałeś z nim?
- Tak.
- Brat Anastazy nie żyje. Od trzech dni.
Zapadła cisza. Adalbert zawisnął wzrokiem na ustach opata, jakby pragnął usłyszeć wyjaśnienie. Nagle poczuł, że traci władzę w ciele. Zachwiał się i upadł na plecy. Hildebrand z okrzykiem przestrachu pochylił się nad nim. Adalbert otworzył usta do niemego krzyku, z oczu popłynęły mu łzy.
Nad nim zniżała się olbrzymia chmura, zasłoniła całe niebo. Chmura pękła i przedarł się przez nią oślepiający blask.
Przeniknął go palący ogień, w którym spopieliło się wszystko, kim był, co przeżył, czego się lękał. Zniknęła śmierć, a zło nie miało już do niego przystępu. Rodził się na nowo. Pod nim chwiała się Ziemia, niosła jego ciało i duszę wyżej i wyżej. Leciał z rozłożonymi rękami, z piersią wypełnioną lekkością, jakby nigdy i nic nie ważył. Z wysoka widział dolinę wokół klasztoru, w której wyrastało olbrzymie miasto z mrowiącym się tłumem ludzi.
Potem porwał je wicher, pojawiło się dymiące popiołem pustkowie. I znów wyrosła puszcza pełna zwierzyny. I następne miasto, z domami wysokimi jak wieże, i też znikło porwane.
* * *
Fragment pochodzi z najnowszej powieści Dominika W. Rettingera "Wiara i tron"
Skomentuj artykuł