Takie myślenie o doświadczeniu Boga jest niebezpieczeństwem dla katolika. Jak sobie poradzić po nawróceniu?

Takie myślenie o doświadczeniu Boga jest niebezpieczeństwem dla katolika. Jak sobie poradzić po nawróceniu?
fot. Łukasz Głowacki / MaskacjuszTV

Spotykam różne osoby słuchające mocnych i poruszających świadectw w Kościele. Jednak w ich przypadku nie nastąpiło nawrócenie. Mówiły one bowiem: „A ja tak nie mam”. Ludzie oczekiwali, że pojawi się jakieś przeżycie, doznanie, coś, co ich poruszy, tym bardziej kiedy słyszeli z ust świadka, że „Bóg przychodzi teraz, aby was dotknąć, poruszyć serca”.

Czasem jest tak, zwłaszcza przy nawróceniu, że najpierw mamy do czynienia z jakimś silnym przeżyciem, emocjonalnym czy wręcz zmysłowym. I to może być silnym impulsem do odkrycia na nowo Boga. Słyszałem o pewnym człowieku, który przechodził obok kościoła, gdzie odbywało się spotkanie modlitewne, i został dotknięty łaską, gdy usłyszał śpiew i muzykę (a więc jakieś doświadczenie zmysłowe). Wbiegł do środka świątyni, gdzie usłyszał Ewangelię i w jednym momencie się nawrócił. To wydarzenie było dopiero początkiem drogi w Kościele dla tego człowieka. Okazało się, że – poza silnym doświadczeniem Bożej miłości – otrzymał on również niezwykłe charyzmaty. Potrzebował jednak pomocy w rozeznaniu, we wzroście wiary. Jedna z osób ze wspólnoty, w której ów świeżo nawrócony się znalazł, tak mówiła o nim: „Ma bardzo intensywne doświadczenie Boga, pojawiają się u niego różne charyzmaty, a my z animatorami próbujemy to trochę «uporządkować»”.

Często doświadczenie wyprzedza zrozumienie, ale to pierwsze potrzebuje, a wręcz domaga się tego drugiego, potrzebuje interpretacji. Często ktoś czegoś doświadcza, np. na spotkaniu modlitewnym, ale nie rozumie, co się z nim dzieje. I nie zawsze ktoś mu to wyjaśnia. W ten sposób może pojawić się niepewność, a nawet jakiś zamęt oraz pytanie: „Co się ze mną dzieje? Czy ja naprawdę spotykam Pana Boga?”. Pamiętam kiedyś rozmowę z pewną osobą, która opowiadała mi o swoim doświadczeniu Boga, które było dość specyficzne, a także o pewnych swoich przesłaniach od Niego. Na moje pytanie, skąd ona to wie, o czym mówi, odpowiedziała: „Jak to skąd? Pan Jezus mi to powiedział”. Albo mamy sytuację, kiedy na spotkaniu modlitewnym ktoś czegoś doświadcza, ma również jakieś słowo poznania. Wytrawni charyzmatycy wiedzą, że trzeba to poddać rozeznaniu, ocenie, sprawdzeniu wiarygodności tego, co dana osoba mówi. Ostatecznie przecież chodzi o niezwykle ważną rzecz – ocenę tego, czy to słowo jest naprawdę od Boga. Doświadczenie musi więc być zinterpretowane, wyjaśnione. Inaczej samo stanie się jedynym kryterium (i to subiektywnym) dla wiary. Sprowadzałoby się wtedy do rozeznania polegającego na fałszywym kryterium: przeżywam coś – dobrze, to znaczy, że Bóg mówi; nie przeżywam – źle, Bóg nie mówi.

Bóg mówi, ale czasem (może nawet często) Bóg także milczy. To też jest jakiś Jego sposób „mówienia”, komunikacji z człowiekiem, który trzeba umieć odczytać. Człowiek wierzący musi być otwarty na każdy sposób komunikacji z Duchem Świętym. Wykrzywiamy wiarę, gdy ograniczamy ją do samego doświadczenia emocjonalnego czy zmysłowego. Niekiedy bowiem mamy do czynienia z sytuacją, gdy – zamykając się na budowanie żywej relacji z Bogiem – poszukujemy w religii samego tylko doznania, przeżycia i jakiejś nadzwyczajności. To prawda, że Bóg zbawia w taki sposób, że czyni znaki (i w ewangelizacji one zazwyczaj się pojawiają), ale nie powinniśmy ich zawsze oczekiwać od Niego. I nie można skupiać się na samych znakach, cudach, nadzwyczajnych przeżyciach. W wierze najważniejsze są nie znaki, ale Ten, który – jeśli chce – czyni dany znak. Tak było w przypadku misji Jezusa. Chrystus czynił znaki, aby uczniowie uwierzyli w Niego (por. J 2,1-11).

DEON.PL POLECA

W wywiadzie dla portalu Deon.pl powiedziałem jakiś czas temu (wtedy niezbyt precyzyjnie): „Samo doświadczenie jest niskokalorycznym paliwem. Jeśli ktoś będzie cały czas głosił tylko historię swojego nawrócenia, w pewnym momencie przestanie to wystarczać jemu samemu” (Uczymy, ale nie wtajemniczamy). Wciąż podpisuję się pod powyższymi słowami, z małą korektą: zamiast „doświadczenie” lepiej powiedzieć precyzyjniej „przeżycie emocjonalne, doznanie zmysłowe”. Przeżycie emocjonalne czy też zmysłowe nie wyczerpuje fenomenu doświadczenia religijnego. Jednak w owym doświadczeniu z punktu widzenia wiary najważniejsze jest to, czy ktoś rzeczywiście spotyka żywego Boga. Dodałbym jeszcze jedno. Na samym doświadczeniu, pojmowanym właśnie jako przeżycie emocjonalne (czy też zmysłowe), nie można zbudować trwałej relacji z Bogiem. To rzeczywiście w pewnym momencie przestanie człowiekowi wystarczać (także w sytuacji, kiedy będzie się owym doświadczeniem dzielił z innymi). Poza tym niemożliwe jest, aby ktokolwiek ciągle w ten sposób przeżywał swoją wiarę.

Ojciec Aleksander Koza OP, mądry współbrat i mój były magister, napisał do mnie po lekturze przywołanego wywiadu (za co mu serdecznie dziękuję) następujące słowa, które – za jego zgodą – przytoczę: „Mały niedosyt poczułem przy zdaniu: «Samo doświadczenie jest niskokalorycznym paliwem. Jeśli ktoś będzie cały czas głosił tylko historię swojego nawrócenia, w pewnym momencie przestanie to wystarczać jemu samemu». Dlaczego? Bowiem na pierwszy rzut oka wygląda na to, że pomniejszasz znaczenie doświadczenia. Tymczasem ono wydaje się mieć znaczenie fundamentalne, bo to doświadczenie (myślę o spotkaniu ze Zmartwychwstałym i empirycznym doświadczeniu działania Ducha Parakleta) czyni chrześcijanina świadkiem. «Dogmat bez doświadczenia jest pusty» (Benedykt XVI). Bez doświadczenia «żywej wiary» nie istnieje świadectwo, ale reportaż lub sprawozdanie z tego, co wyczytałem z książek lub usłyszałem od osób trzecich. Ktoś powiedział o takim głoszeniu-świadectwie: «inteligentne ględzenie».

(…)

Świadectwo człowieka (nawet tego, który jest prawdziwym świadkiem Boga) nie zawsze prowadzi innych do wiary, choć w głoszeniu Ewangelii pozostaje ono czymś tak ważnym, wręcz niezastąpionym. Świadectwo rozumiemy w tym miejscu zarówno jako spotkanie żywego Boga, jak i świadectwo autentycznego życia Ewangelią. Z eksponowaniem doświadczenia w wierze (także w ewangelizacji) mamy do czynienia zwłaszcza w wielu grupach Odnowy Charyzmatycznej czy Szkołach Nowej Ewangelizacji. To na spotkaniach modlitewnych, seminariach odnowy wiary (Reo, kursy Alfa czy Filip) słyszy się – poza kerygmatem – świadectwa, czyli historie czyjegoś nawrócenia. To jest konkret i to przemawia. Świadectwo jest związane ze słowem „świadek”. Świadek to „ktoś, kto widział”, kto może „zaświadczyć”. Maria z Magdali, Apostołka Apostołów, widziała Jezusa Zmartwychwstałego. Pobiegła do uczniów, aby im o tym opowiedzieć. Nasza wiara opiera się na świadectwie „tych, którzy widzieli Pana”. Opowiedzieli oni o tym innym, a ci z kolei – sami doświadczając mocy Chrystusa Zmartwychwstałego – przekazali to doświadczenie kolejnym. W chrześcijaństwie (i w dawaniu świadectwa) cały czas chodziło (i chodzi) o to, aby coraz to nowym ludziom dać dostęp do wiary i do możliwości spotkania Jezusa, który żyje. To doświadczenie pierwszych uczniów zostało także zapisane, tworząc zręby Nowego Testamentu. Święty Jan, opisując mękę Jezusa, mówi znamienne słowa: „Zaświadczył to ten, który widział, a świadectwo jego jest prawdziwe. On wie, że mówi prawdę, abyście i wy wierzyli” (J 19,35). Natomiast w Pierwszym Liście św. Jana czytamy: „[To wam oznajmiamy], co było od początku, cośmy usłyszeli o Słowie życia, co ujrzeliśmy własnymi oczami, na co patrzyliśmy i czego dotykały nasze ręce – bo życie objawiło się. Myśmy je widzieli, o nim świadczymy i głosimy wam życie wieczne, które było w Ojcu, a nam zostało objawione” (1 J 1,1-2).

Nie należy jednak takiego świadectwa, czyli doświadczenia indywidualnego, przeceniać, a tym bardziej nie może ono być – już w dalszej części formacji chrześcijańskiej – jedynym kryterium wiary. To, że mam doświadczenie, nie oznacza jeszcze trwałej postaci wiary. Zresztą ciekawe, że nie kto inny jak sam św. Piotr, czyli ten, który przecież był tak blisko z Chrystusem, np. na Górze Przemienienia jako „naoczny świadek Jego wielkości”, pisze do wspólnoty Kościoła: „Nie za wymyślonymi bowiem mitami postępowaliśmy wtedy, gdy daliśmy wam poznać moc i przyjście Pana naszego Jezusa Chrystusa, ale [nauczaliśmy] jako naoczni świadkowie Jego wielkości. Otrzymał bowiem od Boga Ojca cześć i chwałę, gdy taki oto głos Go doszedł od wspaniałego Majestatu: «To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie». I słyszeliśmy, jak ten głos doszedł z nieba, kiedy z Nim razem byliśmy na górze świętej. Mamy jednak mocniejszą, prorocką mowę, a dobrze zrobicie, jeżeli będziecie przy niej trwali jak przy lampie, która świeci w ciemnym miejscu, aż dzień zaświta, a gwiazda poranna wzejdzie w waszych sercach” (2 P 1,16-29). Piotr mówi, że widział na własne oczy Pana, ale zachęca wiernych, aby trwali przy tym, co jest w Pismach.

Wyłaniają się nam z rozważań następujące dwa istotne elementy życia chrześcijańskiego: doświadczenie i Pismo Święte. Czy to jednak wystarcza? Czy czegoś tutaj jeszcze nie brakuje? Formacja chrześcijańska (i rozeznawanie doświadczenia duchowego) nie może ograniczać się do samego doświadczenia albo wyłącznie do Pisma Świętego. Miałaby ona wtedy zbyt słabe fundamenty. W takim podejściu można dostrzec wpływy nauczania niektórych wolnych chrześcijan (zwłaszcza zielonoświątkowych). W tychże wspólnotach jest często silne doświadczenie religijne (także wspólnotowe) oraz nacisk na czytanie i rozważanie Biblii. W tym kontekście warto zrobić małe dopowiedzenie z perspektywy katolickiej.

Biskup Czaja, diagnozując pewien rodzaj fałszywej pobożności, powiedział: „W przeżywaniu Boga liczy się nade wszystko moje osobiste doświadczenie, którego najczęściej ani się nie ocenia, ani nie weryfikuje. Stąd, w miejsce sola scriptura [tylko Pismo – R.B.] wchodzi zasada sola experientia [tylko doświadczenie – R.B.]. Konkretne doświadczenie religijne interpretuje się w odniesieniu do tekstu Pisma Świętego, najczęściej fundamentalnie rozumianego. Dlatego reprezentant środowiska neopentekostalnego zdaje się mówić: «Wierzę, ponieważ doświadczam»”. Jednak taka postawa to za mało. Ktoś powiedział, że jeśli prawda nie kształtuje przeżyć, to przeżycia stają się prawdą. A to z kolei prowadzi nas do niebezpieczeństwa subiektywizmu w wierze. Albo, innymi słowy, do wiary zmutowanej, która staje się wiarą subiektywną, prywatną.

Spotykam różne osoby słuchające mocnych i poruszających świadectw w Kościele. Jednak w ich przypadku nie nastąpiło nawrócenie. Mówiły one bowiem: „A ja tak nie mam”. Ludzie oczekiwali, że pojawi się jakieś przeżycie, doznanie, coś, co ich poruszy, tym bardziej kiedy słyszeli z ust świadka, że „Bóg przychodzi teraz, aby was dotknąć, poruszyć serca”. Niebezpieczeństwem dla katolików, takiej czy innej maści, będzie postawa: „Nie doświadczam, więc nie wierzę”, czyli uzależnianie wiary w Boga od jakiegoś doświadczenia, czy raczej – przeżycia. Na szczęście w naszej wierze nie przeżycia są najważniejsze, a tym bardziej nie są one jej kryterium. W związku z powyższym trzeba podkreślić, że w Kościele istotne są jeszcze dwie kwestie: wspólnotowe doświadczenie (wyznawanie) wiary oraz Tradycja, które pozwalają obiektywizować wiarę i doświadczenie.

 


Fragment pochodzi z książki "Duchowe bezdroża. Przewodnik po wierze zmutowanej"


Szukacie dobrych tytułów religijnych albo lifestylowych? Świetnie się składa - wybraliśmy dla Was najlepsze propozycje z wydawnictwa WAM! Szukajcie ich na naszej stronie, Facebooku i Instagramie pod hashtagiem #książkatygodnia.

Dominikanin, doktor teologii fundamentalnej, pracuje w Dominikańskim Centrum Informacji o Nowych Ruchach Religijnych i Sektach.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Radosław Broniek OP

Czy wszystkie religie są tak samo dobre?
Czy katolik może bezpiecznie ćwiczyć jogę i uprawiać medytację?
Czy charyzmatycy przekazują fałszywy obraz Boga?
Czy zainteresowanie egzorcyzmami jest niebezpieczne?
Jakie są prawdziwe i...

Skomentuj artykuł

Takie myślenie o doświadczeniu Boga jest niebezpieczeństwem dla katolika. Jak sobie poradzić po nawróceniu?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.