Tomasz Terlikowski: Konserwatyści walczą w imię "większości moralnej"

Tomasz Terlikowski: Konserwatyści walczą w imię "większości moralnej"
Fot. Matej Kastelic / depositphotos.com

"Pierwotny, historyczny konserwatyzm był odpowiedzią na  doświadczenie rewolucji, która głęboko zmieniła ówczesny świat i  potrzebowała odpowiedzi, korekty, dopełnienia w  postaci ostrożnego, ewolucyjnego i  zakorzenionego w  przeszłości myślowego prądu. Warto dziś zadać sobie pytanie, czy współczesny świat również nie pozostaje w procesie rewolucji (i to więcej niż jednej), która wymaga podobnego spojrzenia?" – pisze Tomasz Terlikowski w książce "Czy konserwatyzm ma przyszłość? Koniec Europy, jaką znamy", której fragment publikujemy.

I nie chodzi tu tylko o rewolucję obyczajową, biotechnologiczną czy klimatyczną, ale o być może najistotniejszy przewrót naszych czasów, jakim jest rewolucja komunikacyjna. To ona kształtuje nowy rodzaj polityki, która zagraża jedności społeczeństw i państw, rozbija więzi przyjacielskie, buduje nowe formy purytanizmu i moralizatorstwa, które w istocie niszczą jedność wspólnoty politycznej i budują odmienne polityczne plemiona – choć pod pewnymi względami identyczne, określające się w opozycji do siebie.

Ich przedstawiciele nie tylko odmawiają sobie – przynajmniej werbalnie – racji, ale też moralności, dobrej woli, a niekiedy nawet ludzkich emocji. Ta druga strona – co dla wielu jest oczywiste – to zwolennicy nazizmu, względnie komunizmu, to okrutnicy i ludzie głęboko niemoralni, to „ruskie onuce”, względnie volksdeutsche, a w każdym razie ludzie pozbawieni głębokiego przeżywania wartości i niezdolni do moralnych działań. To oczywista bzdura, ale dokładnie w ten sposób myślą o sobie zwolennicy zwaśnionych plemion, i to nie tylko w Polsce. Moralność, a nie poglądy, stały się głównym elementem oceny innych.

„Oni tak nie mogą myśleć” – to jedno z haseł, które powracają w życiu politycznym. A skoro nie mogą, to znaczy, że albo w ogóle nie myślą, bo są głupi, źli i brudni (niewykształceni, niedouczeni, zastraszeni czy kupieni), albo stali się zdrajcami, sprzedali wolną i niezależną myśl, albo dali się ogłupić mediom i autorytetom. Niezależnie jednak od tego, jakie są powody, dla których myślą inaczej niż my (niezależnie od tego, jak to „my” zdefiniujemy), są oni także głęboko niemoralni (a przynajmniej zwiedzeni przez złych ludzi), a nasza z nimi walka nabiera dzięki temu wymiaru zaangażowania moralnego, co pozwala nam się poczuć dobrze z naszymi poglądami, i to nawet jeśli są one – w danym momencie – w mniejszości.

Okładka książki Okładka książki "Czy konserwatyzm ma przyszłość? Koniec Europy, jaką znamy" (Wyd. WAM)

W tym króciutkim opisie znaleźć się mogą – i to jest prawdziwy problem polityki współczesnej – niemal wszystkie strony debaty, i to nie tylko (bo wbrew pozorom nie jesteśmy wcale tak wyjątkowi politycznie, jak byśmy chcieli) w Polsce. Amerykańscy liberałowie (u nas nazwalibyśmy ich postępowcami) od kilkudziesięciu lat walczą z zagrożeniem, jakie stanowią dla nich fundamentaliści religijni, ewangelikalni chrześcijanie i „rednecki”, którymi szanujący się intelektualista ze Wschodniego Wybrzeża zwyczajnie gardzi (ewentualnie spogląda na nich z liberalnym poczuciem wyższości). I nie ma znaczenia, czy ich reprezentantem jest Ronald Reagan, George W.  Bush (wyśmiewany za uznawanie Jezusa Chrystusa za najwyższy autorytet filozoficzny) czy Donald Trump (w tym przypadku moralistyczna histeria nabiera nowych wymiarów, bo niedawny prezydent oskarżany jest nie tylko o fundamentalizm, faszyzm, ale i o hipokryzję), istotne jest wyłącznie to, że nie rządzą nasi, a to oznacza, że najważniejsze wartości – święte prawo do aborcji, polityczna poprawność i antyrasizm – są zagrożone.

Konserwatyści (w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu – od libertarian z Tea Party, przez współczujących konserwatystów, ewangelikalnych chrześcijan, aż  do rozmaitych nurtów neokonserwatyzmu) dla odmiany walczą w imię „większości moralnej” o  zdrową rodzinę, angloprotestancką Amerykę i potęgę swojego kraju z tymi, których uznają często za zdrajców kupionych przez międzynarodową finansjerę czy jakiś światowy rząd.

Nie inaczej jest w Niemczech czy Francji, tylko tam spór jest nieco przesunięty, bo nie toczy się między prawicą a lewicą (obie są bowiem dobrze zakorzenione w powojennym status quo), ale między tak zwanym mainstreamem politycznym (który rzecz jasna broni sceny politycznej przed recydywą faszyzmu i rasizmu, a tak[1]że groźbą wojny) a populistami (Marine Le Pen i Alternatywa dla Niemiec). Ci ostatni twierdzą, że ochraniają społeczeństwo przed niemoralnymi i niebezpiecznymi działaniami partii mainstreamu na dłuższą metę niszczącymi tożsamość państwową. Obie strony (a często w połajankach uczestniczą również Kościoły i wspólnoty wyznaniowe) posługują się w debacie językiem moralności, a nie – co często się podkreśla – profesjonalnym i utylitarnym. W Polsce, jeśli dobrze się przyjrzeć, wcale nie jest zasadniczo inaczej, tyle że spór dotyczy czegoś nieco (ale tylko nieco) innego.

Dla Platformy Obywatelskiej istota sprzeciwu wobec PiS jest, rzecz jasna, moralna. Oni nie mogą zaakceptować „dobrej zmiany”, bo ta – ich zdaniem – niszczy absolutne fundamenty moralności, czyli trójpodział władzy, kosmopolityzm (który ma pozostawać jedynym ratunkiem przed rasizmem i szowinizmem) i antypopulizm (który ma nas zabezpieczać przed rzekomą recydywą faszyzmu). „Dobra zmiana” dla odmiany, walcząc z „totalną opozycją”, oskarża ją o korupcję, zdradę narodową, uleganie silniejszym i prowadzenie polityki na kolanach, czyli o kwestie w dużej mierze moralne. Jeszcze silniej tę skłonność do moralizmu widać w polsko- -izraelskim sporze historycznym. I jedna, i druga strona w miejsce debaty o problemach i próby roztropnej troski o dobro wspólne (a tak w klasycznym rozumieniu definiowana jest polityka) proponuje nam manichejską walkę ze złem, w której nie można ani o krok się cofnąć, by nie ulec moralnemu skażeniu. Efektem są narodziny – w ramach jednego państwa – dwóch moralizujących plemion, które z natury nie dostrzegają moralnych skaz w sobie, tylko w innych.

Skąd bierze się ten podział? Jakie są jego źródła? Na ile wynika on z polityki zwaśnionych partii, którym podgrzewanie atmosfery emocjami moralnymi zwyczajnie się opłaca, bo eliminuje z obiegu innych i pozwala skupić wokół siebie elektoraty, a na ile ma głębsze podłoże, związane z procesami komunikacji i głębokimi elementami naszej kultury? Zanim jednak odpowiemy na to pytanie, trzeba chyba zadać inne – o to, w jakim stopniu głęboki podział polityczny, dzielący nie tylko społeczeństwo polskie, ale także amerykańskie, jest wykreowany, a w jakim autentyczny? Nie ma tu miejsca, by zajmować się Stanami Zjednoczonymi, więc skupię się wyłącznie na Polsce. Odpowiedzi w zasadzie wystarczającej udziela na to pytanie prof. Antoni Dudek w książce O dwóch takich, co podzieliły Polskę. „Tak silnego podziału nie da się wykreować z pomocą marketingu politycznego. Można go jedynie podsycać i próbować nim jakoś zarządzać”, mówi prof. Dudek i precyzyjnie diagnozuje owe różnice.

 

Fragment pochodzi z książki Tomasza Terlikowskiego "Czy konserwatyzm ma przyszłość? Koniec Europy, jaką znamy" (Wyd. WAM)

 

 

Doktor filozofii, pisarz, publicysta RMF FM i felietonista Plusa Minusa i Deonu, autor podkastu "Tak myślę". Prywatnie mąż i ojciec.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Tomasz P. Terlikowski

Koniec starego świata. Początek nowego konserwatyzmu?

Chrześcijańskie wartości, które określały styl życia, właśnie odsuwane są w cień. Europa weszła na drogę realnej wielokulturowości i pewne jest, że agresja Rosji na Ukrainę pokrzyżowała szyki tym, którzy...

Skomentuj artykuł

Tomasz Terlikowski: Konserwatyści walczą w imię "większości moralnej"
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.