Jak poznać, że jestem dobrą mamą?

Jak poznać, że jestem dobrą mamą?
(fot. archiwum prywatne)
Wydawnictwo Otwarte / Anna Weber

Byłam jeszcze w szpitalu, gdy wjechał baby blues. Nie chciałam tam być, wszystko mnie przerażało, walczyłam z karmieniem. Po raz setny próbowałam przystawić pierworodnego syna do pękniętej już brodawki, a on wijąc się na wszystkie strony, na moment otworzył oczy i jakby popatrzył na mnie.

Jestem dobrą mamą wtedy, gdy jestem ekspertką od własnej rodziny.
Nie.
Jeszcze raz.
Jestem dobrą mamą wtedy, gdy jestem ekspertką od WŁASNEJ rodziny.

W tej myśli wcale nie jest najważniejsze słowo „ekspertka”, choć ma ono wiele wspólnego z byciem dobrą mamą. Ekspertem się nie rodzimy, lecz stajemy się nim w często długotrwałym procesie doskonalenia. Nikt nie oczekuje, że maluch, który właśnie wyszedł z brzucha, będzie jakimś w pełni ukształtowanym dzieckiem. Zresztą, co to miałoby w ogóle oznaczać: raczkujące niemowlę, ubrudzonego farbami przedszkolaczka czy dziewięciolatka z plecakiem? To raczej maleńki pączek, który będzie rozkwitać na naszych oczach.

Moment, kiedy rodzi się dziecko, to także moment narodzin mamy. I tak jak nie istnieje gotowe dziecko, tak nie istnieje gotowa, od razu ukształtowana mama. Stawanie się nią to proces, na który składają się – tak jak w wypadku stawania się ekspertem – sukcesy, porażki, ciągłe doszkalanie się i wgryzanie w głąb specjalizacji. A skoro proces, to także kontrola i optymalizacja: jeśli coś nie działa, mogę to zmienić, jeśli
jakiś mój pomysł na życie nie zdaje egzaminu, dostosowuję go do swoich możliwości. Dlatego właśnie podkreślam już na wstępie: kiedy twierdzę, że jestem ekspertką od mojej rodziny, nie mam na myśli, że ekspertką się urodziłam. Chodzi o to, że tylko ja mam warunki, by się w tej roli doskonalić.

Byłam jeszcze w szpitalu, gdy wjechał baby blues. Nie chciałam tam być, wszystko mnie przerażało, walczyłam z karmieniem. Po raz setny próbowałam przystawić pierworodnego syna do pękniętej już brodawki, a on wijąc się na wszystkie strony, na moment otworzył oczy i jakby popatrzył na mnie. Wtedy nagle całym swoim ciężarem spadła na mnie myśl, że to maleństwo nie ma nikogo innego, beze mnie nie przeżyje nawet doby, jest ode mnie zupełnie zależne. Bezpieczeństwo i byt tego małego ciałka (dobra, nie takiego małego: 3800 gramów) w stu procentach są w moich rękach, w przenośni i dosłownie.

Teraz myślę o tamtym przeżyciu z lekkim wzruszeniem, dotknięta tym, jakie to piękne i jak bardzo oddające głębię bycia mamą, ale wówczas czułam jedynie okrutny ciężar. Straszne odkrycie, do którego niby starałam się przygotować przez całą ciążę, ale i tak uderzyło mnie jak obuchem w łeb. I wtedy dostałam esemesa od koleżanki: „Pamiętaj, że jesteś najlepszą mamą dla Antka”. Popłakałam się. Ona nie napisała,
że jestem najlepszą mamą, ale że jestem najlepszą mamą dla mojego syna. Wierzę, że Stwórca się nie myli, a moment narodzin maluszka to także moment narodzin najlepszej mamy, jaką ten malec mógł mieć. Tej właściwej, idealnie odpowiedniej dla tego konkretnego dziecka.

Jestem dobrą mamą wtedy, gdy jestem ekspertką od własnej rodziny.

Na początku, kiedy dopiero zaczynałam swoją „ekspercką” drogę, rzeczywiście nietrudno było znaleźć kogoś, kto na temat opieki nad dzieckiem wiedział więcej ode mnie. Koleżanka mająca starsze dziecko, ciocia, która urodziła trójkę, kobieta z grupy na fejsie czy moja mama – naprawdę wszystkie jawiły mi się jako fachowcy. Teraz jednak myślę, że one są fachowcami dla swoich rodzin, jednak tylko ja wiem, jaki jest mój mąż, jak reaguję ja, jakie są potrzeby moich dzieci, na jakich ludzi chcę ich wychować, jakie mam możliwości, do czego dążę i jakimi sposobami chcę to osiągnąć.

Dobra rada znajomej jest po prostu niczym innym jak dobrą radą, którą przyjmę lub nie. Jeśli pasuje do mojej wizji, jeśli według mnie jest odpowiednim sposobem na zaspokojenie jakiejś potrzeby mojej rodziny, to czemu miałabym jej nie przyjąć (nawet jeśli pochodzi od teściowej). Jeśli jednak nie jest tym, czego potrzebuję, lub wiem, że u mnie się nie sprawdzi, wpuszczam ją jednym uchem, wypuszczam drugim i „idę dalej z życiem”, jak to mawia Ola. Na pewno jednak nie mogę pozwolić, by taka porada z zewnątrz zachwiała moją wiarę, że jestem odpowiednią osobą do tego macierzyńskiego zadania. Nikt inny nie zna mojej rodziny tak dobrze jak ja.

Działa to także w drugą stronę. Kiedy skupiam się na naszym rodzinnym okręcie, to widzę azymut, wiem, dokąd chcemy dotrzeć. Czasem po spokojnym morzu, a czasem przez sztorm, płyniemy jednak do celu. Podobnie jest w życiu zawodowym. Będąc przedsiębiorcą i dzieląc z mężem zarówno problemy firmowe, jak i prywatne, można łatwo wpaść w otchłań zniechęcenia. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że jest to ciągłe balansowanie na granicy rzucenia wszystkiego w kąt. W takiej sytuacji porównywanie się do innych firm, których prawdziwych historii przecież nie znamy i oceniać możemy tylko wyniki, może być po prostu strzałem już nie w kolano, ale prosto w głowę.

Lubię myśleć, że macierzyństwo jest moją drogą samodoskonalenia, przestrzenią, w której się realizuję

Kiedy więc ktoś pyta nas, jak tam nam w Pomelody idzie, odpowiadamy śpiewająco: „Do przodu, do tyłu i raz, dwa, trzy”. Warto tu dla niezorientowanych zaznaczyć, że w tej popularnej dziecięcej śpiewance na słowa „raz, dwa, trzy” wykonuje się trzy podskoki – do przodu! Więc nie jest źle. Kiedy jednak zaglądam do łódki obok, a tam widzę zupełnie inną organizację, to zaczyna mi się wydawać, że nasz mały okręt nabiera wody i toniemy, bo to wszystko jest nie tak, „jak powinno”. Dużo musiało tej wody upłynąć, zanim zdołałam powiedzieć sobie: „Ale chwila, moment, przecież to jest motorówka, a my płyniemy żaglówką!”.

Dzięki temu nie mam już również wielkiej ochoty udzielać komuś rad. Zresztą byłoby kuriozalne, gdybym z żaglówki darła się do ludzi płynących motorówką, że wszystko robią źle i muszą wyłączyć silnik i rozwinąć żagiel, żeby dopłynąć do właściwego (według mnie!) celu.

Bycie ekspertem oznacza także, że chcę macierzyństwo traktować intencjonalnie. Jestem fanką bycia wyluzowanym i ułatwiania sobie życia, nigdy nie mam jednak na myśli bagatelizowania spraw. Widzę ogromną różnicę pomiędzy odpuszczaniem sobie w sprawach nieistotnych i przyznaniem sobie prawa do pomyłek a deprecjonowaniem roli męża lub potrzeb dzieci, lekceważeniem niektórych problemów towarzyszących ich wychowaniu czy postawą „taka już jestem – trudno”.

Lubię myśleć, że macierzyństwo jest moją drogą samodoskonalenia, przestrzenią, w której się realizuję. Mam wrażenie – a piszę to jako mama pracująca – że współczesny świat podsuwa nam poczucie, że urlop macierzyński to czas zawieszenia własnego rozwoju. Nic bardziej mylnego według mnie.

Jest to okres życia, dla którego wysiłek, praca, zmienianie się i kształtowanie są tak charakterystyczne, że istnieje ryzyko traktowania go już nie tylko intencjonalnie, ale wręcz ambicjonalnie. Na szczęście codzienność uczy pokory. Gdy w poniedziałek zdarzy mi się pomyśleć, że oto nadszedł ten moment, gdy stałam się już wybitną ekspertką, to we wtorek zachowanie moich dzieci zaraz stawia mi w głowie pytanie: „Czy ja się w ogóle do tego nadaję?”. I bardzo dobrze, bo inaczej by mi poszło „w pyszkę”.

Fragment pochodzi z książki "Mama lama, czyli macierzyństwo i inne przypadłości".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Anna Weber, Aleksandra Woźniak

Ania i Ola to mamy lamy – zupełnie zwykłe, nieidealne, a zarazem najlepsze na świecie mamy dla swoich dzieci. Opowiedzą ci, jak przetrwały i jak każda z nich radzi sobie w życiu z trójką dzieci.

...

Skomentuj artykuł

Jak poznać, że jestem dobrą mamą?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.