Miałem dość tłumaczeń, że nic się nie da zrobić [ROZMOWA]
- Można pomagać dzieciom w Polsce, ale to robi bardzo wiele organizacji. Po tym, co zobaczyłem w Iraku, pomagam tam. Robię to z pieniędzy prywatnych darczyńców. Kiedy ktoś mówi, że Polacy nie chcą pomagać, to naprawdę mnie to bawi - mówi Bartosz Rutkowski, założyciel fundacji Orla Straż pomagającej ofiarom terroryzmu na Bliskim Wschodzie.
Marta Łysek: Z dnia na dzień zrezygnowałeś ze swojego ułożonego życia, żeby pomagać ludziom, z którymi nic cię do tej pory nie łączyło. Dlaczego?
Bartosz Rutkowski: Strasznie źle się czułem z tym, że jestem bezsilny. Jest tyle zła, jestem żołnierzem zawodowym i co, nic z tym nie zrobię? Miałem dość tłumaczenia sobie, że się nie da. A ja jestem taki zerojedynkowy: jak już podejmuję decyzję, że trzeba coś zrobić, to albo wszystko, albo nic.
Wystarczyła jedna informacja, by powstała Orla Straż, fundacja, która pomaga ofiarom terroryzmu na Bliskim Wschodzie.
- Tak. To był październik. Podczas porannej lektury przeczytałem informację o dwunastolatku, torturowanym i ukrzyżowanym przez ISIS dlatego, że był chrześcijaninem. Mój syn był wtedy w tym samym wieku. Zadałem sobie jedno, bardzo proste pytanie: czy można sprawić, żeby ta historia się nie powtórzyła?
Jaka była odpowiedź?
- Pierwsza? Że nie można. To była taka obronna odpowiedź organizmu: nie znasz języka, to jest daleko, co można zrobić.
Ale była jeszcze ta druga…
- To się podobno nazywa „stanięcie w prawdzie” (śmiech). Powiem ci uczciwie: stanąłem tak sobie na środku kancelarii. Miałem pracę jak u Pana Boga za piecem, byłem szefem szkolenia jednostki wojskowej. Jak mnie wkurzała papierowa robota, to szedłem pobiegać i mówiłem tylko oficerowi dyżurnemu, kiedy wrócę. I nagle uświadomiłem sobie, że mając pewne zasoby finansowe i w miarę uregulowane życie, nawet nie znając języka i mając daleko, naprawdę jestem w stanie coś zrobić, żeby kolejnemu dzieciakowi uratować głowę. Zaraz potem wyjąłem kartkę z drukarki i zacząłem robić listę rzeczy potrzebnych na wyjazd do Iraku.
A potem?
- A potem poszedłem porozmawiać z żoną. I wiesz, jasne, że możemy do tego podejść psychologicznie, że miałem kryzys wieku średniego, że byłem gotowy do opuszczenia strefy komfortu. Nigdy nie miałem takiej wizji, żeby gdzieś pojechać, nigdy nie byłem na żadnej misji, wolę siedzieć w domu z dzieciakami, ze mnie jest raczej taki „family guy” niż gość pędzący nie wiadomo gdzie. Z żoną mamy się dobrze, w tym roku 25 rocznica ślubu. Poszedłem do niej i zadałem jej dwa pytania. Pierwsze – czy nie ma nic przeciwko, żebym się rozstał z mundurem. Pamiętam jak dziś, że Mariola prasowała w sypialni. I mówi: jasne, masz już pełne prawa emerytalne. A masz jakiś pomysł na siebie, co będziesz dalej robił w życiu? Ja na to: tak, kochanie, chciałbym wyjechać na Bliski Wschód i zacząć pomagać ludziom, którzy cierpią z rąk państwa islamskiego. Wtedy moja żona przestała prasować. Usiadła na łóżku, patrzy na mnie i mówi: co ty w ogóle opowiadasz?
Ale ostatecznie się zgodziła.
- Tak. Teraz, gdy robimy w parafiach zbiórki, to takie nobliwe panie wychodzą z kościoła i mówią: będę się za pana modlić. I ja wtedy mówię: wolę za żonę, bo jak któregoś razu ona się wkurzy, to może się skończyć moja przygoda z fundacją (śmiech). Gdy już opowiedziałem Marioli, jaki dokładnie mam pomysł, zapytała: a co, jak się okaże, że ty tu rzucasz pracę, a tam jest wszystko super zorganizowane i nie jesteś potrzebny?
Ryzykowne.
- Ale już drugiego dnia w Iraku widziałem, że nic nie jest tak, jak powinno być. Gdy trafiłem do miejscowości, do której spłynęło kilkadziesiąt tysięcy uchodźców, wiedziałem, że pracy jest do końca życia.
Więc założyłeś fundację.
- Skąd! Wcale nie chciałem zakładać żadnej fundacji. Wróciłem, obdzwoniłem wszystkie fundacje w Polsce, pytając, czy pomagają w Iraku. Okazało się, że żadna z nich nie działa tak, jak ludziom na miejscu jest to najbardziej potrzebne… A ja byłem po dziesiątkach godzin rozmów z tymi ludźmi, którzy mówili, czego potrzebują. Miałem wizję, jak można sensownie pomagać, i miałem taką nadzieję, że jak wrócę, zostanę sobie wolontariuszem w jakiejś fundacji, będę trzy miesiące w roku pomagał, a dziewięć miesięcy poświęcał swojemu życiu.
I okazało się, że to tak nie działa.
- Wyszło na to, że albo muszę zapomnieć to, co zobaczyłem, albo zrobić coś sam. Więc pojechałem do kolegi, który jest mecenasem, usiedliśmy, opowiedziałem, o co chodzi. Kolega pyta: Bartek, a znasz kogoś, kto ci chce w tym pomóc? Mówię: nie za bardzo. W ten sposób powstała jednoosobowa fundacja i przez pierwsze siedem miesięcy działałem sam.
Budziłeś przy tym trochę kontrowersji.
- Nie dało się tego uniknąć, bo na początku pomagaliśmy jednostkom wojskowym. Tłumaczyłem ludziom, że to bardzo fajnie, że udało się uwolnić z niewoli kilkuletnią dziewczynkę, która była wykorzystywana seksualnie, a teraz trzeba zrobić coś, żeby znowu nie została porwana.
Ale finansowanie jednostki woskowej to co innego niż finansowanie terapii kilkuletniej dziewczynki.
- Z twojego punktu widzenia tak, z mojego punktu widzenia, czyli z perspektywy emerytowanego żołnierza, który dwadzieścia dwa lata był w wojsku, nie ma jakiejś dużej różnicy. Kiedyś zostawiliśmy na miejscu kamizelki kuloodporne. Potem jedna pani mi powiedziała, żebym się dobrze zastanowił, co robię, bo w takiej kamizelce można atakować, a my możemy spowodować atak ISIS na Polskę.
Kiedy wojna powoli się kończyła, wiedziałem, że chcę pomagać dzieciakom i kobietom, które były w niewoli. Pamiętam pierwszą rozmowę z jedną z dziewczyn. Była porwana, miała pięciu właścicieli, którzy wykorzystywali ją seksualnie, próby samobójcze, pocięte nadgarstki, dwadzieścia parę lat. Pierwsza pomoc to było po 50 dolarów w kopertach – a tyle w Iraku zarabiał wtedy ojciec dziesięcioosobowej rodziny za dwa miesiące dorywczej pracy.
Nie mówią ci ludzie, że w Polsce jest co robić, też są dzieci, które potrzebują terapii, więc czemu pomagać w Iraku?
- Mówią. A ja im odpowiadam jednym zdaniem: zgadzam się, ale w Polsce jest kilka tysięcy stowarzyszeń i fundacji i jeśli ktoś chce pomagać dzieciom w Polsce, to naprawdę nie ma problemu. Ale w Polsce nie ma dzieci, które w wieku kilu lat były porywane, szkolone do zamachów samobójczych, torturowane, wykorzystywane seksualnie. Najmłodsze dziecko wykorzystywane seksualnie w Iraku miało pięć i pół roku! Rozumiem, że ktoś chce pomagać dzieciom w Polsce, ale po tym, co zobaczyłem w Iraku, pomagam tam. Robię to z pieniędzy prywatnych, od prywatnych darczyńców. Gdy robimy zbiórki, to stoimy z puszkami pod kościołem i jesteśmy niemal zadeptywani przez ludzi, którzy chcą nam dać pieniądze. Kiedy ktoś mówi, że Polacy nie chcą pomagać, to naprawdę mnie to bawi.
Zbieracie pieniądze w parafiach?
- Tak, zrobiliśmy czterdzieści cztery zbiórki w ciągu roku. Pierwszy raz byłem zestresowany jak królik. Wiejski kościół, tysiąc trzystu mieszkańców. I super ksiądz proboszcz, który wyszedł i powiedział: ja mówię, żeby nie dawać tyle na tacę, bo nie mamy takich potrzeb, a tu pan przyszedł i opowie, komu trzeba pomagać. Byłem w szoku, tak to było dalekie od medialnego przekazu. Potem z kościoła wypadło stado dzikich Kaszubów - żeby było jasne: sam jestem Kaszubem - i dwa tysiące dziewięćset złotych wylądowało w puszce. W malutkiej wsi.
Fundacja ma już sześć lat. Zrobiliście wiele projektów, mnóstwo dobra. Ludzie są wdzięczni. Nie masz dość?
- Tłumaczę ludziom, że mnie się tak życie ułożyło, dzięki Panu Bogu. I teraz chodzi o to, żeby nie schrzanić drugiej połowy. Ja to tak czuję. Gdybym miał kredyt we frankach szwajcarskich, nie myślałbym o tym, żeby pomagać komuś na drugim końcu świata, tylko bym ciągnął w stoczni drugi etat.
Albo wiesz co, jeszcze inaczej. Po tym wszystkim, co widzieliśmy, chyba bym zwariował, gdybym nic z tym nie robił. Nie wiem, co musiałoby się stać, żebym się teraz zatrzymał.
Kmdr ppor. Bartosz Rutkowski - emerytowany oficer Wojska Polskiego w stopniu komandora podporucznika rezerwy, nurek, prezes Fundacji Orla Straż, od 6 lat wraz z zespołem wspiera ofiary terroryzmu na Bliskim Wschodzie. Prywatnie mąż i ojciec, pasjonat strategicznych gier planszowych.
Skomentuj artykuł