Depresja to nie jest zwykły smutek. To jest ciężka choroba

Depresja to nie jest zwykły smutek. To jest ciężka choroba
(fot. depositphotos.com)
Dominika Dudek, Maria Mazurek

Dziś Blue Monday, czyli najbardziej depresyjny dzień w roku. Sprawdźcie co na temat depresji mówi utytułowana psychiatra, prof. Dominika Dudek.

 

Maria Mazurek: Czasem się słyszy: smutno mi, chyba mam depresję.

Prof. Dominika Dudek: „O Jezu, pada deszcz, co za okropny dzień, mam deprechę”. Słowo „depresja” weszło do  języka potocznego, niesłusznie używamy go jako synonimu smutku, melancholii. Z jednej strony to dobrze, dzięki temu depresja jest mniej stygmatyzowana, nikt nie używa tego słowa jako inwektywy. Co innego hipochondryk, histeryk, psychopata, schizofrenik  – o, tymi określeniami możemy kogoś obrazić. Od  depresyjnych raczej nikt nikogo nie wyzywa. Dzięki temu ludzie mniej się boją mówić o depresji, przyznają się do niej. Co więcej, to może nawet stało się modne. Znani ludzie otwarcie przyznają, że leczyli się na depresję.

Zaczęło się od Justyny Kowalczyk.

To był głośny przypadek w Polsce, ale zaczęło się wcześniej. Dziennikarze bardzo pomagali w  destygmatyzacji depresji; prowadzono wiele akcji medialnych pokazujących, że jest to częsty problem mogący dotyczyć każdego człowieka: mądrego i głupiego, bogatego i biednego, całkowicie anonimowego i bardzo znanego, odnoszącego sukcesy. Warto wspomnieć o znakomitej kampanii „Twarze depresji”, prowadzonej już od kilku lat. Dzięki taki działaniom społeczeństwo rozumie, że chorowanie na depresję nie dotyczy tylko nieudaczników i  osób słabych, nie umniejsza wartości człowieka. Wyznanie „mam depresję” nie jest tak stygmatyzujące jak „mam paranoję” albo „mam urojenia”.

Słyszę w twoim głosie jednak jakieś „ale”.

Każdy medal ma dwie strony. Przeniesienie tej choroby do  przestrzeni publicznej wiąże się z  tym, że depresja bywa często bagatelizowana przez otoczenie chorego. Trochę na zasadzie: w dzisiejszych czasach każdy ma depresję. Albo: weź się w  garść, jak się pokłóciłam z  mężem w  zeszłym roku, też miałam depresję, a ty się ze sobą tak pieścisz. Brakuje świadomości, że depresja to nie jest zwykły smutek. To jest ciężka choroba. Mylenie smutku z depresją jest dość powszechne u osób ze współistniejącymi ciężkimi chorobami somatycznymi. Jest takie przekonanie, spotykam się z  nim nawet wśród personelu medycznego: ma raka, to z czego ma się cieszyć? Tymczasem depresja to jest drugie, ciężkie schorzenie człowieka, które można i  należy leczyć oraz które pogarsza rokowanie w chorobach somatycznych. Trzeba odróżnić normalne objawy, naturalny smutek – bo ktoś właśnie dowiedział się, że ma raka i idzie do szpitala na chemioterapię, więc trudno, żeby skakał z radości pod sufi t, ma prawo popłakać, ma prawo się bać, być smutny  – od  choroby, którą trzeba leczyć. Depresja dotyczy całego organizmu: wiąże się z aktywacją mechanizmów jak w  przewlekłym procesie zapalnym, z  zaburzeniami hormonalnymi, z zaburzeniami krzepnięcia krwi, z chronicznym pobudzeniem osi stresu, ze znacznymi zmianami w  układzie immunologicznym. Trudno się zatem dziwić, że zmniejsza szansę wyleczenia współwystępującej choroby somatycznej. Ciekawym przykładem są badania przeprowadzone w  latach  80. Kanadyjczycy badali pacjentów po zawale serca (to było przed erą kardiologii interwencyjnej, więc wtedy dość długo leżało się w szpitalu). Między piątym a  piętnastym dniem hospitalizacji pacjentów oceniano ich stan psychiczny pod kątem depresji. Wyłoniła się podgrupa, niecałe 20 procent chorych, która miała zespół depresyjny, i ta druga grupa, bez depresji.

20 procent? Bardzo dużo.

Dużo. W  ogólnej populacji depresja występuje u  kilku procent ludzi, ale w chorobach somatycznych te wskaźniki są wyższe. Na przykład w chorobie niedokrwiennej serca, w cukrzycy czy po udarze to jest nieco ponad 20 procent. W  chorobach nowotworowych odsetek ten sięga 40 procent. A w ponad połowie przypadków depresja towarzyszy schorzeniom przebiegającym z przewlekłym bólem. Powracając jednak do badania: po sześciu miesiącach i po półtora roku od zawału sprawdzono, co dzieje się z tymi pacjentami. Stwierdzono istotnie wyższą śmiertelność – z przyczyn naczyniowo-wieńcowych – u osób w podgrupie z depresją. Intuicyjnie można by powiedzieć: osoby z  depresją miały gorszą jakość życia, zgłaszały więcej objawów, zaniedbały się i tak dalej. To sobie łatwo wyobrazić. Ale tu jest twardy punkt końcowy: śmiertelność. Zatem depresja może zabijać. I to nie tylko na skutek samobójstwa. Właśnie dlatego mylenie jej ze zwykłym smutkiem jest bardzo groźne.

A zdarza się, że pacjenci przychodzą do lekarza z gotową diagnozą, mówią mu, że mają depresję?

Ludzie przeżywają różne frustracje w  życiu. Nie mogą się dogadać z szefem, z czymś sobie nie radzą, mają jakieś problemy. To niekoniecznie jest depresja, częściej zwykły smutek  – Kępiński pisał, że smutek jest dolą człowieka  – ale przychodząc do lekarza, mają oczekiwanie, że dostaną zwolnienie lekarskie i  receptę na  leki przeciwdepresyjne. Szczególnie że słyszeli, iż leki nowej generacji nie dają efektów ubocznych i nie uzależniają, i to akurat prawda. Oczekują więc, że połkną magiczną tabletkę, która rozwiąże ich wszystkie problemy. Tylko że leki leczą chorobę. Nie pomogą na kryzys małżeński, na złego szefa, na kłopoty finansowe. Poza tym nazwanie swojego stanu „depresją” sprawia, że ludzie zdejmują z  siebie odpowiedzialność. Słowami: „No przecież ja mam depresję” usprawiedliwiają każde swoje niepowodzenie.

Więc odpowiadając na twoje pytanie, tak, nieraz spotykam się z  tym, że pacjent przychodzi z  gotową diagnozą, twierdząc, że ma depresję. A kiedy dłużej się z nim porozmawia, okazuje się, że może nawet ma jakieś objawy depresyjne, ale głównym problemem jest na  przykład alkoholizm. Pacjentowi, szczególnie kobiecie, łatwiej się przyznać przed sobą, że leczy się z powodu depresji, niż że leczy się z powodu uzależnienia.

Miałam kiedyś pacjentkę, lat 55, która przychodziła, skarżąc się na  liczne objawy depresyjne i  lękowe. Innym problemom zdrowotnym zaprzeczała. Rutynowo staram się pytać o spożywanie alkoholu. Odpowiadała, że pije tylko okazjonalnie. Źle współpracowała, do  kontroli zjawiała się nieregularnie, twierdziła, że leki nie działają. Sytuację rodzinną opisywała jako stabilną, lecz nie upoważniła męża do informacji o swoim stanie zdrowia, nie zgodziła się również na ich wspólną wizytę. Pewnego dnia mąż przyprowadził ją do mnie do przychodni: była bardzo napięta, pobudzona, w silnym lęku, zdezorientowana co do miejsca i czasu, halucynowała wzrokowo. Okazało się, że od około dziesięciu lat pije regularnie, coraz większą ilość alkoholu. Mąż przyprowadził ją kilka dni po tym, jak po dwutygodniowym ciągu odstawiła alkohol.

Delirium tremens?

Tak, majaczenie drżenne. Rozpoznałam je i  skierowałam pacjentkę w trybie pilnym do szpitala. Przychodzenie do  lekarza z  objawami depresyjnymi w  tym przypadku, i w wielu innych, stanowiło swego rodzaju zasłonę dymną dla rodziny: no dajcie mi już spokój, przecież poszłam się leczyć. Tylko że to nie jest leczenie problemu podstawowego. Oczywiście, alkoholizm często współwystępuje z zaburzeniami depresyjnymi, ale skupiając się na depresji, uciekamy od równie poważnego problemu.

A  jeśli osoba ze  zwykłym smutkiem „wysępi” od  lekarza receptę na  leki przeciwdepresyjne, to będzie się po nich lepiej czuła?

Pewnie tak, zwłaszcza że w  leczeniu antydepresantami spory wpływ ma efekt placebo. Szacuje się, że u około 30 procent pacjentów. Ktoś zaczyna zażywać tabletki i od samego ich zażywania czuje się lepiej. Poza tym te leki trochę uspokajają, regulują sen, więc człowiek czuje się mniej zmęczony, mniej zestresowany. To pomoże na pewno na objawy dyskomfortu, ale nie rozwiąże problemów życiowych. Kiedy jednak osoba z tego typu problemami przychodzi do psychiatry, to my oczywiście nigdy nie mówimy: to nie jest choroba, wynoś się. Bo ona też potrzebuje pomocy, tylko niekoniecznie tabletki. Tu lepszą formą byłaby psychoterapia. Tylko ludzie często nie chcą z niej skorzystać. Z różnych powodów, czasem prozaicznych: bo nie mają na  nią pieniędzy albo mieszkają w małej miejscowości, w której nie ma psychoterapeuty. Czasem stosują wymówki: nie umiem mówić o sobie. Albo: mam mądrą koleżankę, z którą sobie rozmawiam, to mi wystarczy. Albo inny argument, chyba najczęstszy: nie mam czasu, żeby zająć się sobą, przyjrzeć się sobie. Psychoterapia wymaga zaangażowania i nie przynosi natychmiastowych efektów. A  współczesny człowiek nie ma cierpliwości, oczekuje, że natychmiast będzie mu lepiej.

Lekarz też przecież może mieć problemy z  rozróżnieniem depresji od  smutku. Nie ma tu papierka lakmusowego.

My rozpoznajemy depresję, w ogóle zaburzenia psychiczne, na  podstawie kryteriów diagnostycznych. Nie mamy obiektywnych pomiarów. Nie jest tak, że zrobimy EKG albo rentgen, albo oznaczymy coś we krwi. Szukamy objawów, patrzymy, czy występują przez odpowiednio długi czas. Narzędziem diagnostycznym jesteśmy my sami. Czasem przychodzi pacjent z wypisanymi objawami na kartce, tłumacząc, że tak będzie szybciej, lepiej, żebym sobie to przeczytała. Tylko to mi nic nie daje. Przeczytam, oczywiście, ale nic nie zastąpi rozmowy; tego, żeby on swoimi słowami opowiedział, co mu dolega. Nawet niech sobie zapomni o połowie tych objawów, ale ja podczas rozmowy słyszę nie tylko to, co pacjent mówi, ale również w jaki sposób. Obserwuję go, jak wygląda, jak się zachowuje, jaką ma mimikę i gestykulację; „czuję” go w kontakcie i to jest dla mnie cenniejsze. My, psychiatrzy, jesteśmy sami narzędziem diagnostycznym. Pracujemy też swoimi emocjami.

Bo jesteś dobrym lekarzem i  dobrym psychiatrą. Ale nie wszyscy tacy są. Jako pacjent spotkałam wielu lekarzy idiotów i to też nauczyło mnie być tym typem, który przychodzi z listą objawów i w zasadzie sam się diagnozuje.

Doktor Google jest świetnym diagnostą! To oczywiście sarkazm. Pacjenci niekiedy znajdują w  internecie różne bzdury. A  występuje jeszcze inne zjawisko: zaprzeczanie chorobie psychicznej przez rodziny. Mamuśki często przychodzą z  gotową diagnozą, twierdząc, że ich syn nie ma schizofrenii, że to jest borelioza albo niedobór witaminy. Będę konsekwentna: jeśli idziesz do lekarza, szczególnie do psychiatry, to musisz mu ufać.

 

Fragment pochodzi z książki "Nie tylko mózg". 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Dominika Dudek, Maria Mazurek

Co kryje się w naszej głowie?

Profesor Dominika Dudek łamie panujące tabu – nie obawia się wskazać różnic między umysłami kobiety i mężczyzny, a także spojrzeć na chorobę jako na źródło inspiracji. Odkrywa tajniki pracy...

Skomentuj artykuł

Depresja to nie jest zwykły smutek. To jest ciężka choroba
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.